Filmem otwarcia 8. edycji wrocławskiej imprezy był tegoroczny przebój z Sundance, który szturmem zdobył serca widzów i krytyków zza Oceanu. Do podbicia już czekają serca polskich fanów i jestem przekonany, że i one nie pozostaną wobec tego tytułu obojętne. Bowiem „I tak cię kocham” Michaela Showaltery’ego ma w sobie wszystko, co powinna mieć znakomita komedia romantyczna – bawi, wzrusza i daje do myślenia.
Struktura romcomu jest w tym przypadku jedynie formą, która w mistrzowski sposób została zaanektowana po to, by opowiedzieć o znacznie poważniejszych rzeczach niż romanse. Oczywiście miłość jest tu kluczowa, lecz przeszkody dzielące kochanków posiadają swoje solidne zakorzenienie w realiach współczesnych Stanów Zjednoczonych. Kumail jest emigrantem z Pakistanu, pochodzi z tradycyjnej rodziny, w której nie do pomyślenia jest wzięcie ślubu z osobą nie będącą pochodzenia pakistańskiego. W ich środowisku, nawet tym na emigracji, wciąż kultywuje się zwyczaj aranżowania małżeństw, dlatego za każdym razem, gdy bohater odwiedza rodziców, całkiem przypadkiem wpada do nich na obiad jakaś młoda i atrakcyjna Pakistanka. Kumail nie ma jednak zamiaru realizować żądań rodziny, tym bardziej, że od pewnego czasu spotyka się z sympatyczną Amerykanką – Emily. Nie tak prosto jest jednak powiedzieć rodzicom prawdę, bowiem równałoby się to z wydziedziczeniem.
U Showaltery’ego konfliktu napędzającego akcję nie trzeba było sztucznie wymyślać, sięgać po wydumane zabiegi dramaturgiczne, czy na siłę szukać narracyjnych atrakcji. Wystarczyło wejrzeć w realia współczesnej diaspory pakistańskiej, a historia napisała się sama. Tym bardziej, że jest ona oparta na autentycznych zdarzeniach z życia aktora – popularnego stand-upera – Kumaila Najianiego, który w filmie gra samego siebie. Jego historia miłosna okazała się skrywać potencjał tragiczny niemniejszy od tych zawartych w opowieściach antycznych Greków. Na jednej szali musiał zawiesić rodzinę, do której był niezwykle przywiązany, a na drugiej miłość życia. Uwięzienie we własnej kulturze, zhybrydyzowanej w nowych realiach USA, okazało się autentyczną pułapką bez wyjścia, która wymagała od niego podjęcia dramatycznych kroków.
Dzięki temu, że historię napisało samo życie, niezwykle mocno zakorzeniona jest w autentycznych realiach wspólnoty, o której opowiada, a główną postać gra sam Kumail, „I tak cię kocham” posiada wyjątkową moc realizmu. Nie ma w nim miejsca na żadną romcomową umowność, cukierkową magiczność czy zakłamaną romantyczność. Miłość jest przedstawiona zwyczajnie, ludzko i autentycznie – bohaterowie to młodzi, liberalni Amerykanie, więc nie mają żadnych zahamowań, by w dzień, w którym się poznali, wylądować razem w łóżku, by kilka scen dalej solidnie się pokłócić. Swoją drogą, to właśnie sceny kłótni wypadły szczególnie realistycznie – nie są w żaden sposób uładzone, nie kończą się sztucznym pojednaniem. Wręcz przeciwnie, są ostre, mocne i czuć w nich złość i gniew. Dawno nie widziałem w kinie, by ktoś tak pięknie się kłócił.
Ale nie tylko realizm, autentyzm i celne obserwacje socjologiczne świadczą o jakości filmu. Jest on przy tym wszystkim zwyczajnie niezwykle zabawny, a kiedy trzeba również poważny, dający do myślenia i wzruszający. Ze sporym naddatkiem spełnia więc to, czego oczekuje się od dobrej komedii romantycznej. Za scenariusz odpowiada sam Najiani, więc dialogi przepojone są jego charakterystycznym, autoironicznym humorem, którym celnie wymierza razy amerykańskiemu społeczeństwu, ale również i samemu sobie. Świetnie portretuje również światek stand-uperów, traktując go bezlitośnie ciętym dowcipem. Ale nie tylko humor jest walorem scenariusza. Jego konstrukcja jest niebywale odważna, bowiem twórcy pozwolili sobie na porzucenie swojej bohaterki na większą część czasu filmu, wprowadzając ją w stan śpiączki farmakologicznej. Cały zwrot akcji, który ostatecznie – co raczej tajemnicą nie jest – ma doprowadzić do ponownego zejścia się skłóconych młodych, odbywa się w czasie, gdy dziewczyna leży w szpitalu, cierpiąc na tytułową (oryginalny tytuł filmu to „The Big Sick”) „wielką chorobę”. Jej miejsce na ekranie zajmują rodzice, znakomicie zagrani przez Raya Romano, ale przede wszystkim Holly Hunter.
„I tak cię kocham” powinno stać się wzorem dla przyszłych komedii romantycznych. Bowiem nie mając w sobie grama pretensjonalności, bawiąc i wzruszając, zręcznie potrafi poruszyć ważne, społeczne problemy i jednocześnie opowiedzieć autentycznie poruszającą historią. Jej waga jest niemniejsza niż opowieści zawartych na kartach niejednej greckiej tragedii.
Komentarze (0)