Krakowski Festiwal Filmowy #6 – Atom, gyros i nowe średniowiecze

Koniec festiwalu zbliża się wielkimi krokami, więc trzeba przyśpieszyć tempo. Wczoraj zaliczyłem aż cztery pokazy Konkursu Polskiego, dlatego filmów do skomentowania jest aż nadto. Z tego powodu muszę przeprowadzić ostrą selekcję i skupić się na tym, co wyjątkowo rozczarowało oraz szczególnie zachwyciło.

By stopniować napięcie, zacznę od tego, co wzbudziło we mnie co najmniej mieszane uczucia. W zapowiedzi festiwalu, wśród dziesięciu najciekawiej zapowiadających się propozycji wymieniłem m. in. „Lokatorki” Klary Kochańskiej i „Mnicha z morza” Rafała Skalskiego. Oba niestety okazały się rozczarowaniami. W fabule młodej reżyserki należy docenić punkt wyjścia ukazanej historii i społeczne zaangażowanie. Pomysł, by opowiedzieć o młodej dziewczynie, która kupuje mieszkanie na licytacji komorniczej razem z wciąż niewyeksmitowaną lokatorką, w niespotykany dla polskiego kina sposób komentuje współczesne realia naszego kraju. Prawniczka i samotna matka z niepełnosprawną córką lądują nagle pod jednym dachem i muszą toczyć negocjacje o życiową przestrzeń. Okazuje się więc, że odmienne grupy społeczne mogą zamieszkiwać nawet te same osiedla, ale żyć w całkiem innych rzeczywistościach kulturowych – rozwarstwienie postępuje. W przedstawionej historii pojawia się jednak poważny zgrzyt, który powoduje, że przestajemy wierzyć w tę historię i nie angażujemy się emocjonalnie ani w sytuację dziewczyny, ani matki. Okazuje się, że nowa właścicielka jest prawniczką, a zachowuje się tak, jakby nie wiedziała na jakiej zasadzie funkcjonują aukcje komornicze i prawo regulujące eksmisje. Reżyserka próbuje tłumaczyć naiwność (czy może głupotę?) swojej bohaterki, wkładając w jej usta słowa, że przecież nigdy nie będzie jej stać na kredyt na normalne mieszkanie, dlatego zdecydowała się na to z „przeceny”. Ta uwaga również wydaje się dyskusyjna – zatrudniona w kancelarii młoda prawniczka raczej nie powinna narzekać na swój materialny status i szanse rozwoju. Dobre intencje przewróciły się o nieprzekonujące realia.

"Lokatorki", reż. Klara Kochańska

„Lokatorki”, reż. Klara Kochańska

W przypadku „Mnicha z morza” Skalskiego punkt wyjścia opowieści również wydawał się frapujący. Dokumentalista przedstawił historię młodego Taja, który postanawia, jak 70% męskiej części tamtejszego społeczeństwa, spędzić dwa tygodnie w klasztorze jako buddyjski mnich. Film potencjalnie mógłby opowiedzieć o tajskim społeczeństwie – jego bolączkach, ciemnych stronach, przedstawić rolę religii i funkcje tych krótkoterminowych pobytów wśród mnichów. Niestety niczego takiego nie otrzymujemy. Wygląda na to, że Skalski stwierdził, że wpadł na oryginalny pomysł, a przed kamerą na pewno coś się wydarzy. Nie wydarzyło się. Młody chłopak wiedzie przeciętny żywot – chodzi do pracy, a w weekend imprezuje. Po złożeniu ślubów przez bohatera na ekranie również nie dzieje się nic, co mogłoby nas zaciekawić. Chłopak się modli, zbiera jedzenie, a w wolnych chwilach postuje na Facebooku. Skalskiemu więc pozostało epatowanie egzotyką – że Taj, że buddyzm, że klasztor. Nie otrzymujemy jednak odpowiedzi, na żadne z pytań, które moglibyśmy postawić. Twórca na dobrą sprawę mógłby poprzestać na samej informacji o niecodziennym dla zachodniego społeczeństwa zwyczaju krótkoterminowych ślubowań. Wydaje się jednak, że o wiele ciekawszy byłby podobny dokument o Polakach, którzy postanawiają zamieszkać na pewien czas w katolickim klasztorze. Być może reżyser potrafiłby wycisnąć z takiej opowieści coś więcej. Kolejny raz okazało się, że wcale nie trzeba jechać na drugi koniec świata, by znaleźć ciekawy temat.

Czas na filmy, które wypadły szóstego dnia najlepiej. Wśród nich znalazły się dwa dokumenty i tyle samo animacji. Zacznę od najlepszego z nich i obok „Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham” Łozińskiego najciekawszego do tej pory na całym festiwalu. Mam na myśli „Ikonę” Wojciecha Kasperskiego, który ponownie pojechał do Rosji, by przywieźć stamtąd film, opowiadający o metafizyce doświadczanej poprzez konkret. Tym razem udał się do ikruckiego szpitala dla osób chorych psychicznie. Wszedł do środka, przyglądał się jego pacjentom, ich relacjom, stanowi zdrowia, a przede wszystkim twarzom. To one są właśnie tytułowymi ikonami. Wydają się bramami do innej, nadprzyrodzonej, niemożliwej do odkrycia, bo nieprzeniknionej nawet dla lekarzy, rzeczywistości. Przewodnikiem po tym niezwykle nieprzyjaznym świecie jest sędziwy doktor, który zadaje kluczowe dla filmu pytanie: czym jest ludzka dusza i jak ją leczyć?

"Ikona", reż. Wojciech Kasperski

„Ikona”, reż. Wojciech Kasperski

Kasperski wpisał opowieść o podopiecznych doktora w przestrzeń wrażliwości prawosławnej. Nawiązuje do tradycji jurodiwych – świętych szaleńców, którzy posiadają w Rosji szczególny status – oraz praktyki pisania ikon. Tę transcendentną przestrzeń odnalazł właśnie wśród osób wyrzuconych na margines społeczeństwa – zarówno faktycznie chorych, jak i niechcianych przez rodziny, nieprzystosowanych, agresywnych, nadwrażliwych. Doświadczony lekarz z rozbrajającą szczerością mówi, że na choroby psychiczne nie ma lekarstw, a on nawet nie udaje, że leczy swoich pacjentów. Jego placówka wydaje się swego rodzaju więzieniem, które tylko momentami przypomina dom – gdy pensjonariusze wspólnie tańczą i bawią się. Jednak jak refren powracają prośby, by lekarz pozwolił im udać się do domu, nawet jeżeli nikt tam na nich nie czeka. Takie filmy jak „Ikona” są solą kina dokumentalnego – nie ograniczają się do czystej obserwacji, ale interpretują rzeczywistość. Wykorzystują zgromadzony materiał, by zgłębić tajemnicę. Inny dokumentalista mógłby się skupić jedynie na sposobie funkcjonowania chorych w szpitalu, dla Kasperskiego stali się oni bramą do transcendencji.

Dosięgnąć tego, co znajduje się po drugiej stronie, próbował również Tomasz Jurkiewicz w dokumencie „Z pogranicza cudu”. To film utrzymany w klimacie realizmu magicznego, choć nie ma w nim znaczącego mrugnięcia okiem. Dokumentalista przybliżył w nim fascynujący świat ludowych wierzeń związanych z duchami. Wraz ze swoim przewodnikiem po tej specyficznej wrażliwości, odwiedza starsze osoby, które opowiadają o swoich doświadczenia z duszami zmarłych. Film rozpoczyna się od opowieści głównego bohatera, który zapewnia, że pewnego dnia usłyszał głos, który zakazał mu iść do pracy w kopalni. Nazajutrz okazało się, że zastępującego go mężczyznę zasypał „zawał”. Podobnych niesamowitych historii usłyszymy w filmie o wiele więcej – niektóre dotyczą snów i powtarzanych miejskich legend, ale momentami dreszcz grozy i fantastycznej ekscytacji może przeszyć ciało. Projekt Jurkiewicza przypomina dokument Małgorzaty Szumowskiej „A czego tu się bać?”, w którym zbierała wiejskie wierzenia dotyczące śmierci i umierania. Tym razem jednak prowadzona przez bohaterów narracja jest wspierana przez Kościół. „Z pogranicza cudu” to kolejny film, który egzaminuje przestrzeń irracjonalności – było już w Krakowie o egzorcyzmach, energioterapii, a teraz jest o duchach. Czyżbyśmy żyli w nowym średniowieczu?

"Gyros Dance", reż. Piotr Loc Hoang Ngoc

„Gyros Dance”, reż. Piotr Loc Hoang Ngoc

Na koniec chciałbym wspomnieć o dwóch animacjach. Mam wrażenie, że to właśnie ten rodzaj filmowy w tym roku zaprezentował się z najlepszej strony. Podczas szóstego dnia najlepiej wypadły absurdalny „Gyros Dance” Piotra Loc Hoang Ngoca i filozofująca „Czerń” Tomasza Popakula. Pierwszy z nich czerpie zarówno wizualnie, sposobem prowadzenia narracji, jak i wykorzystywanym humorem z bardzo charakterystycznej tradycji animacji estońskiej. Animator opowiedział o człekokształtnej mysiej parze, która prowadzi restaurację serwująca tytułowe danie. To miejsce będące esencją współczesnej kultury popularnej – wspieranej przez odbiornik telewizyjny pokazujący programy typu talent show. Kobieca bohaterka, ewidentnie zafascynowana lansowanymi gwiazdkami pop, postanawia spróbować własnych sił w tańcu, mimo posiadania dość korpulentnych kształtów. „Gyros Dance” to zarówno satyra na kulturę popularną, jak i opowieść o miłości. Wszystko podane w sosie absurdalnego humoru.

Natomiast „Czerń” Popakula czerpie inspiracje z krótkiego opowiadania Philipa K. Dicka o parze kosmonautów, którzy przebywają na orbicie, podczas gdy Ziemia ginie za sprawą globalnej wojny nuklearnej. Szybko zdają sobie sprawę, że są być może jedynymi żyjącymi istotami we wszechświecie. Popakul wykreował sugestywny, a przy tym minimalistyczny obraz stacji kosmicznej, opakował ją dodatkowo w przerażające dźwięki, potęgujące wrażenie osamotnienia i grozy. Wykorzystał oszczędną animację komputerową, przypominającą rysowane grafiki. Sam zdradził, że inspirowały go czarno-białe japońskie mangi. „Czerń” to opowieść o samotności absolutnej i kompletnej bezradności, w której zakiełkowała niespodziewana nadzieja.

"Czerń", reż. Tomasz Popakul

„Czerń”, reż. Tomasz Popakul

W ten sposób dobrnęliśmy do ostatniego dnia festiwalu. Dziś czekają nas ostatnie seanse i gala wręczenia nagród. Macie już swoich faworytów? Bo ja wiem, komu przyznałbym laury. Na podsumowanie całej imprezy przyjdzie jeszcze czas, ale mam wrażenie, że nie był to festiwal wielkich filmów, ani spektakularnych porażek. Większość dzieł prezentowała się przyzwoicie, ale nie zaskakiwała, nie wyzwalała niespodziewanych emocji, ani nie zachwycała pomysłem, ani sposobem zgłębiania rzeczywistości. Na ich tle mogły więc rozpłynąć prawdziwe perełki.