American Film festiwal #3 – Jak się śmiać z Holokaustu i największy bohater wszechczasów

Trzeci dzień American Film Festival przyniósł kolejne długo oczekiwane filmy, w tym „Sully’ego” Clinta Eastwooda, wymienianego w gronie faworytów przyszłorocznych Oscarów. Natomiast czarnym koniem sezonu nagród może okazać się „Moonlight” Barry’ego Jenkinsa, a w gronie najlepszych dokumentów mogłyby się znaleźć „Oświeć nas” i „Kto się śmieje ostatni”. Filmy te eksplorują różne tematy i wrażliwości – łączy je jednak jedno, równy, wysoki poziom artystyczny.

oswiec-nas

Oświeć nas, reż. Jenny Carchman

Jeśli nie lubicie coachingu, ale nie do końca macie argumenty, by domagać się jego delegalizacji, koniecznie obejrzyjcie dokument Jenny Carchman. Choć robi to niezwykle delikatnie i uprzejmie, bezlitośnie obnaża mechanizmy, które stoją za branżą rozwoju osobistego, wartą w samych Stanach Zjednoczonych 10 miliardów dolarów. Jej bohater – niezwykle popularny mentor James Arthur Ray – przebył drogę na szczyt, by spektakularnie spaść na samo dno. Reżyserka spotyka go, gdy ponownie mozolnie stara się wspinać. Podczas jednego z seansów doprowadził do śmierci trójki swoich klientów. Został za to skazany na dwa lata więzienia. To doświadczenie wcale nie zniechęciło go do parania się swoim zawodem – wręcz przeciwnie, zaczął wykorzystywać tę tragedię, by ponownie przyciągać tłumy na swoje spotkania motywacyjne. W centrum opowieści Carchman znajduje się Ray, ale na drugim planie znajduje się cały przemysł coachingowy i setki tysięcy osób, które wydają grube pieniądze, by dowiedzieć się, jak powinni żyć. Reżyserka powoli otwiera drzwi tej branży i wyjawia sekrety pozyskiwania „wyznawców”, ale robi to na tyle przekonująco, że ostateczny wydźwięk dokumentu nie pozostawia złudzeń – aż trudno uwierzyć, że tyle osób potrzebuje lidera, któremu będzie mogło się podporządkować. Dokument Carchman co prawda nie zadaje tego pytania, ale skłania do jego postawienia: co takiego stało się we współczesnej kulturze Zachodu, że pojawiło się tak wielkie zapotrzebowanie na tego typu usługi. Nie można tego tłumaczyć jedynie wyrafinowanym dyskursem, wykorzystywanym przez coachów, który automatycznie napędza biznes. Korzystają oni ze starego mechanizmu – sami wymyślają potrzeby, wspierane stworzonym słownikiem, które zaspokajają oferowanymi usługami. Mówią o potrzebie rozwoju, wchodzenia na wyższy poziom świadomości, powodują, że zagubieni ludzie zaczynają myśleć, że właśnie tego teraz potrzebują. Szkoda, że Carchman nie postanowiła zgłębić właśnie tego aspektu, ale to nie do końca było przedmiotem jej filmu. Znakomicie, że choć pojawiła się w nim myśl, która zmusza widzów do zastanowienia się nad tym problemem.

kto-sie-smieje-ostatni

Kto się śmieje ostatni, reż. Ferne Pearlstein

Czy można się śmiać z Holocaustu? To pytanie jest znacznie poważniejsze, niż mogłoby się wydawać i film Pearlstein to w znakomity sposób udowadnia. Dokumentalistka postawiła przed swoją kamerą osoby, które przetrwały Zagładę i po wojnie zajęły się rozśmieszaniem ludzi. Dociera również do młodych komików, którzy nie boją się stawiać na bardzo ryzykowny humor, eksplorujący pogranicza dobrego smaku. Choć głosy są podzielone, zdecydowana większość rozmówców Pearlstein nie ma nic przeciwko żartom o Żydach i Holocauście – ważne jedynie, by dowcipy były zabawne. Śmianie się z tego, co najtrudniejsze i najbardziej dramatyczne odpędza ciemność, rozbraja problem, jest ciosem wymierzonym w tych, którzy czynią zło. Jest ostatecznym tryumfem uciśnionych. „Kto śmieje się ostatni” to niezwykle zabawny film, a przy tym mądry – przede wszystkim dzięki osobom, które się w nim pojawiają. A przed kamerą znalazły się nie byle jakie osoby. Pojawia się m. in. Mel Brooks, Sarah Silverman czy Rob Reiner.

christine

Christine, reż. Antonio Campos

Lata 70., przemysł telewizyjny dynamicznie się rozwija, powstają nowe stacje, a widownia staje się coraz bardziej wymagająca. By przyciągnąć ją przed odbiorniki trzeba pokazywać coraz mocniejsze materiały. Wiadomo, co dobrze się sprzedaje – przemoc i szok. Tego wymaga od swojej ekipy szef lokalnej telewizji z Florydy. Pracuje w niej tytułowa bohaterka, która nie chce się podporządkować tej wizji tworzenia programu. W swoim materiałach skupia się na pozytywnych aspektach życia lokalnej społeczności. Zależy jej jednak na awansie – by go dostać jest gotowa na wiele. Boryka się również z osobistymi problemami – wciąż mieszka z matką, nie ma chłopaka i coraz bardziej pogrąża się w depresji. Przyglądamy się jej pracy i życiu codziennemu. Na jej przykładzie Campos przedstawia sytuację społeczną lat 70. – z politycznymi niepokojami, rosnącą przestępczością i presją sukcesu. Film jest dość oszczędną w środkach opowieścią o osobie, której coraz trudniej przychodzi dostosowywanie się do rzeczywistości, w której żyje. Bardzo dobrze wybrzmiewa dramatyczne zakończenie na tle tego statycznego i stonowanego filmu.

moonlight

Moonlight, reż. Barry Jenkins

To był materiał na wielki film. Rozpoczyna się znakomitą sceną, nakręconą w jednym ujęciu, za pomocą meandrującej kamerą. W ten hipnotyzujący sposób Jenkins wprowadza do pokazywanej rzeczywistości – amerykańskich przedmieść, zamieszkiwanych przez afroamerykańską społeczność. To ten sam świat, co w „Dope” czy „Kiksach” – możemy zobaczyć w nim podobnych bohaterów i problemy. Tym razem opowieść dotyczy chłopca, któremu brakuje ojca – jego figurę odnajduję w lokalnym handlarzu narkotyków, który staje się jego opiekunem i przyjacielem. Film Jenkinsa jest niezwykle delikatny – subtelnie przedstawia świat pełen przemocy i społecznych patologii. Uwrażliwia go delikatne wnętrze dorastającego chłopca, który ma problem z własną tożsamością i światem, w którym przyszło mu żyć. Film oddziałuje znakomitymi zdjęciami, pomysłami inscenizacyjnymi, grą aktorów i dusznym klimatem. Mógłby z tego wyjść film wręcz idealny, ale niestety jego największą wadą jest „dziurawy” scenariusz, pełen uproszczeń, schematyzmu, dziwnych zbiegów okoliczności i nieprawdopodobieństw. Trudno uwierzyć w postać wrażliwego gangstera i jego relację z chłopcem. Zbyt mechanicznie reżyser wykorzystał kompleks braku ojca, by wytłumaczyć problemy głównego bohatera. Bardzo żałuję, że nie wszystko w tym filmie gra, bo już od pierwszej sceny hipnotyzuje i zdradza wielki talent reżysera. Potrafi budować postacie i tworzyć zapadające w pamięć sceny. Doskonale operuje klimatem i kreuje emocje. Ma wszystko, by tworzyć wielkie kino, jednak następnym razem niech znajdzie lepszy scenariusz.

sully

Sully, reż. Clint Eastwood

Historia nowego bohatera narodowego Stanów Zjednoczonych w rękach Eastwooda mogła przerodzić się w nieznośnie patetyczny hołd, pełen powiewających amerykańskich flag i doniosłych słów. Tak na szczęście się nie stało, co nie znaczy, że wszystko w tym filmie jest na miejscu. Największym jego problemem jest brak historii, która dobrze wypadłaby na ekranie. Sully jest pilotem, któremu udało się bezpiecznie wylądować na rzece Hudson z 155 osobami na pokładzie. Jego wyczyn wydaje się niezwykle spektakularny – i tak rzeczywiście jest, o czym przekonuje Eastwood – ale za nim nie kryje się nic, co mogłoby wesprzeć dramaturgię. Reżyser skupił się na procesie, który miał udowodnić, że Sully popełnił błąd, decydując się na lądowanie na wodzie zamiast zawrócić na lotnisko. Wiemy jednak doskonale, jak się on zakończy, dlatego nie wzbudza emocji. Z tego powodu film oddziałuje przede wszystkim jako realistyczna rekonstrukcja lotu – dzięki symulacji można poczuć się jak jeden z pasażerów tego feralnego kursu. Nie ma w tym jednak dramatyzmu kina katastroficznego. Film nie działa na emocje, a raczej intelekt – daje wgląd w tajniki pracy pilota i pokazuje, jak zachowuje się ekipa podczas katastrofy. Cała reszta jest hołdem złożonym „największemu bohaterowi w historii Stanów Zjednoczonych”, jak zostaje nazwany w filmie Sully.