5 polskich filmów gatunkowych, o których nie macie pojęcia

Tomasz Kolankiewicz w świetnych seriach NCKF-u przybliżał zapomniane perły polskiego science-fiction i horroru. W ogólniej świadomości wielu widzów pokutuje bowiem błędne przekonanie, że nasza kinematografia to tylko Wajdy i inne Kieślowskie, którzy kręcili jedynie kino artystyczne. Nawet wśród znawców polskiego kina funkcjonuje teza, że – przynajmniej przed 1989 rokiem – kontrolowana przez partię kinematografia skąpiła kina rozrywkowego, czerpiącego z zachodnich wzorów gatunkowych. Nie do końca jest to jednak prawda. I choć faktycznie uważano, że kino służy do czegoś innego niż prostej rozrywki, to w niektórych okresach istnienia PRL-u władza starała się spragnionej oderwania od trudów rzeczywistości widowni fundować właśnie zabawę poprzez kino. Poniżej znajdziecie 5 przykładów niezwykle ciekawych (choć nie zawsze dobrych) filmów gatunkowych, o których prawdopodobnie nie mieliście pojęcia.

1. Czułe miejsca (1980), reż. Piotr Andrejew

Gdy pada hasło polskie kino science-fiction, często w odpowiedzi słychać: „tak, tak, znam Szulkina”. Mało kto zdaje sobie sprawę, że istnieje znacznie więcej przykładów tego typu kina „made in Poland”. Wajda nakręcił „Przekładańca”, Piestrak – „Test pilota Pirxa”. We współpracy z NRD powstała chociażby „Milcząca gwiazda”. Można byłoby wymieniać całkiem długo. Ale ja chciałbym skupić waszą uwagę przede wszystkim na „Czułych miejscach” Piotra Andrejewa. Filmie zdecydowanie znanym zbyt słabo, a będącym jednym z najlepszych przykładów kina gatunkowego w Polsce.

Film powstał w 1980 roku, a spokojnie mógłby współcześnie. Choć nie wiem, czy mamy w obecnie w kraju twórcę o takiej wrażliwości. O takim wizualnym smaku. Bo gdyby chcieć opisać ten film kilkoma słowami, to można byłoby w ten sposób: „Książę Myszkin zawędrował do filmu Szulkina” – niebywała wrażliwość, która nie spotyka się ze zrozumieniem w totalitarnym świecie pożeniona została z niebywałą wyobraźnią – również wizualną. Acz znacznie bardziej minimalistyczną niż szulkinowska.

Nie warto jednak rozważać „Czułych miejsc” w kontekście kina Szulkina, bo to raczej ten drugi uczył się od Andrejewa. Zanim powstała „Wojna światów – następne stulecie”, „Czułe miejsca” już od kilku miesięcy wyświetlane były w kinach. Wizja przyszłości Szulkina wydaje się skrajnie pesymistyczna, ale przy Andrejewie to nic. Choć „Czułe miejsca” znacznie mniej pokazują i tworzą opresję znacznie subtelniej – jego wizja przyszłości jest bardziej niedookreślona, pozornie niegroźna, oswojona, a przez to cały czas pełzająca i kąsająca.

Akcja rozgrywa się w 1998 roku, Ziemia pogrążona jest w kryzysie klimatycznym, zanieczyszczenie powietrza jest tak wielkie, że rekomendowane jest niewychodzenie z domów. Wszystkie samochody unieruchomiono, a ekolodzy szacują, że ludzkość wyginie w ciągu dekady. W tej dystopijnej rzeczywistości (tak jednak pasującej do dzisiejszych nastrojów), w której panują wszechobecne telewizory, jest jednak miejsce na czułość, miłość, delikatność. A może właśnie nie, może dzieciopodobny główny bohater to ostatni naiwny, który daje tylko zbędną nadzieję na to, że ten świat jest jeszcze do uratowania.

Momentami fabuła nieco trąci – jak zachowanie bohatera – naiwnością, ale równoważy ją niesamowita wrażliwość i całe spektrum sygnalizowanych tematów, które Andrejew dotyka, ale których nie ma zamiaru rozwijać – bo lepiej jest sugerować, inspirować, mącić w interpretacjach, niż dawać gotowe odpowiedzi. Czy to krytyka PRL-u? Mediów? Wołanie o ekologiczną wrażliwość? A może o wrażliwość w ogóle? Pewnie o każdym z tych aspektów po trosze. I to jest w nim najwspanialsze.

Zaraz obok futurystycznej, acz minimalistycznej, scenografii, wybitnych, cudownie skadrowanych zdjęć Jerzego Zielińskiego i jazzowo-elektronicznej ścieżki dźwiękowej, za którą odpowiadali mistrz muzyki elektronowej Eugeniusz Rudnik, Lech Brański i zespół Sun Ship.

2. Alchemik (1988), reż. Jacek Koprowicz

W powszechnym mniemaniu polskie kino fantasty rozpoczyna i kończy się na „Wiedźminie” Marka Brodzkiego. Do tego tytułu koniecznie trzeba dopisać jednak przynamniej „Alchemika” Jacka Koprowicza – reżysera, który najbardziej znany jest z świetnego horroru „Medium”. Tym razem grozy jest mniej, więcej kostiumów i różnorakich niesamowitości – na czele z lewitującymi noworodkami, tajemniczymi potworami, posępnymi czcicielami szatana i podstępnymi alchemikami. Można w tym filmie dostrzec inspiracje popularnymi w latach 80. filmami spod znaku „Ekskalibura”, ale także rozpowszechnioną w ostatniej dekadzie PRL-u modą na zjawiska paranormalne.

Fabuła skupia się na alchemiku Sendiviusie, który pragnie przekonać władcę, na dwór którego przybywa, że potrafi zamienić ołów w złoto. Jednak wkrótce okaże się, że jego cel jest zupełnie inny niż uznanie w oczach władcy. W tym momencie rozpoczyna się groźna i pełna fantastycznych zdarzeń podróż przez średniowieczne wierzenia ku przedziwnemu finałowi.

Trudno pisać o tym filmie bez spoilerowania, więc jeśli chcecie ten film obejrzeć i przeżyć jedno z większych zaskoczeń w swoim filmowym życiu, to w tym momencie się zatrzymajcie.

Pod koniec lat 70. w Polsce wybuchła moda na UFO – było to spowodowane zarówno napływem filmów o tej tematyce z USA, jak i rozpowszechnianymi doniesieniami o bliskim spotkaniu trzeciego stopnia z obcymi przez pewnego mieszkańca wsi Emilcin. To spowodowało, że w kilku polskich fabułach niespodziewanie pojawiają się obcy – by wspomnieć choćby o „Misji specjalnej” Rzeszewskiego czy „Klątwie doliny węży” Piestraka. Tak jest też i w „Alchemiku”, w którym nagłe rozwiązanie akcji pojawieniem się statku kosmicznego jest być może najbardziej zaskakujące – akcja powiem nie rozgrywa się współcześnie, tylko gdzieś w mrokach odległej przeszłości.

Koprowicz podąża jednak za niezwykle popularną w momencie premiery filmu literaturą Ericha von Danikena, który zwykł przekonywać, że całą starożytną kulturę tak naprawdę stworzyli obcy. I tym właśnie tropem podąża autor „Alchemika”, tłumacząc moce alchemików, obecność potworów i lewitujących niemowląt właśnie obecnością pozaziemskiej inteligencji. Jest to, trzeba przyznać, zaskakujące i otwierające polską kinematografię na zupełnie nowe doświadczenia. Tym bardziej szkoda, że film fabularnie nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań – wiele w nim narracyjnego chaosu, słabych dialogów i nie najlepszej realizacji. Ale ponoć to wady jedynie wersji kinowej – powstał bowiem również serial „Alchemik Sendivius”, który pozbawiony jest błędów filmu pełnometrażowego.

3. Lubię nietoperze (1985), reż. Grzegorz Warchoł

Horror po polsku? Dla wielu brzmi to jak oksymoron. Ale nawet ci, którzy słyszeli o takich tytułach jak „Diabeł” Andrzeja Żuławskiego, „Lokis” Janusza Majewskiego czy „Wilczyca” Marka Piestraka mogą nie mieć pojęcia o feministycznym(?) horrorze wampirycznym w reżyserii Grzegorza Warchoła „Lubię nietoperze”. A jednak – taki film istnieje i straszy kolejnych śmiałków, którzy z lekkim obrzydzeniem decydują się zatopić w nim swoje długie zęby.

Skąd znak zapytania przy przymiotniku „feministyczny”? Bo właściwie nie wiadomo, co Warchoł miał na myśli. Zaczyna się jednak intrygująco – jest piękna kobieta, która unika jak ognia mężczyzn – szczególnie natarczywego, acz niezwykle nudnego adoratora. Zamiast chodzić na randki, woli przebywać w swoim domu pełnym tytułowych nietoperzy. Ale kobieta nie jest Batmanem, lecz wampirzycą. O czym przekonają się kolejni mężczyźni dybiący na jej cnotę.

Blondwłosa piękność zagryzająca niechcianych partnerów seksualnych – taki pomysł spokojnie przeszedłby u producentów i dziś, szczególnie na fali „me too”. Ale wraz z rozwojem akcji, feministyczny potencjał filmu ulatnia się. Bo kobieta zamiast zagryzać kolejnych natarczywych, zakochuje się. Co więcej, pragnie się u ukochanego leczyć (jest bowiem psychologiem) ze swojej wampirskości.

Możecie się domyślić, jaka terapia okaże się najskuteczniejsza – taka, która sprawi, że wydźwięk filmu z feministycznego zamieni się w szowinistyczny, czyniąc z kobiet seksualnie niewyżyte potwory, które trzeba spacyfikować twardą ręką atrakcyjnego mężczyzny. Cóż, czego mnożna się spodziewać po mężczyźnie za kamerą w głębokich latach 80…

4. Na całość (1986), reż. Franciszek Trzeciak

Czy polskie kino sensacyjne powstało wraz z premierą „Psów”? Bynajmniej. Jak byśmy chcieli zacząć od korzeni, to pewnie należałoby wskazać na przedwojenne „Martwy węzeł” Kazimierza Czyńskiego oraz „Szlakiem hańby” Mieczysława Krawicza i Alfreda Niemirskiego. Ale znacznie bliższe tego, co nazywamy dziś kinem sensacyjnym byłyby filmy powojenne, jak „Czarci żleb” Tadeusza Kańskiego czy „Pościg” Stanisława Urbanowicza. Jednak z największym rozwojem tego gatunku mieliśmy do czynienia dopiero w latach 80., gdy na dobre przejęliśmy amerykańskie wzorce. Najbardziej znanym filmem tej fali jest „Zabij mnie, glino” Jacka Bromskiego, do którego należałoby dołączyć świetne dzieła Wojciecha Wójcika: „Trójkąt bermudzki”, „Karate po polsku” i „Prywatne śledztwo”.

Pośród naprawdę wielu podobnych propozycji warto wskazać na jedno z bardziej odważnych – „Na całość” Franciszka Trzeciaka, którego kanwa została oparta na autentycznej historii dwóch chłopaków, zamierzających dostać się na Zachód bez względu na cenę – a dokładnie po trupach milicjantów. Obrabowują więc sklep z bronią, zabijają funkcjonariuszy na służbie i udają się w straceńczą ucieczkę ku morzu, by łódką dostać się do Szwecji.

Mamy tu pościgi, strzelaniny, walkę wręcz i jeszcze więcej oficjalnej propagandy. Wiele z filmów sensacyjnych lat 80. budowanych było na motywie ucieczki na Zachód – gdzie dostać się chcieli, rzecz jasna, tylko kryminaliści i społeczny element. Tak jak dwójka bohaterów „Na całość”. Trzeciak, znany z prorządowych filmów, wykorzystał jednak formę zachodniego kina akcji, by zdyskredytować sny o zagranicy.

Inne filmy sensacyjne tego czasu równie ambiwalentnie podchodzą do Zachodu. Z jednej strony garściami czerpią z tamtejszego kina, ewidentnie będąc zafascynowanymi „komiksowym” – jak pisano – stylem amerykańskich akcyjniaków. Z drugiej jednak, robią wiele, by dyskredytować zagraniczną popkulturę, wzory kulturowe i tamtejsze wartości. Widać jednak, że robią tak tylko po to, by decydenci przypadkiem nie przyczepili się do ideologicznej wymowy filmów i przymknęli oko na zbytnie naśladownictwo wrogiej kinematografii.

5. Thais (1983), reż. Ryszard Ber

Czy to możliwe, by na film o antycznym mnichu nawracającym grzesznicę przyszło do kin ponad dwa miliony widzów? Tak, jeśli tylko doda się do tej historii odpowiednią ilość nagości. Taki przepis na sukces miał Ryszard Ber, reżyser „Thais”, jednego z najpopularniejszych polskich filmów lat 80. Ale to nie był tylko jego pomysł. Podobnie myślało w okresie schyłkowego PRL-u wielu innych twórców, którzy zapewniali dostęp spragnionej erotyzmu widowni do odpowiedniej liczby „momentów”.

Polskie kino erotyczne bynajmniej nie zaczyna się od niesławnych „365 dni”. Rozbłysło bowiem niesamowitą popularnością w ostatniej dekadzie PRL-u, obfitując takimi filmami jak „Seksmisja”, „Co lubią tygrysy”, „Och, Karol”, „Widziadło” czy „Porno”. Władzy nie w smak było jednak być posądzanym o nadmierną rozwiązłość, więc za każdym razem przykrywano tego typu filmy odpowiednim woalem, najlepiej w postaci klasyki literatury. Tak powstała „Thais”, czyli adaptacja libertyńskiej powieści Anatole’a France’a, o wczesnochrześcijańskim mnichu, który kierując się boską miłością pragnie nawrócić byłą ukochaną – piękną kurtyzanę Thais.

Fabuła traktowana jest pretekstowo, gra aktorska jest sztuczna i teatralna do granic, podobnie jak wypowiadane przez nich słowa, ale nie to się liczyło dla spragnionej „momentów” widowni. Fakt, że jesteśmy w Aleksandrii, wśród rzymskich oficjeli, na ich ucztach oraz w ich łaźniach sprawia, że kobiety przedstawiane są w najlepszym przypadku odziane w przeźroczyste woale, ale znacznie częściej bez jakiegokolwiek odziania. I choć główny bohater nieustannie krzyczy o grzechu i zepsuciu, widzowie mogą cieszyć zmysły powabami pięknych ciał.

Jest w tym oczywiście bardzo wiele hipokryzji – hipokryzji, którą przesiąknięte były całe lata 80., przynajmniej po stronie władzy, która wiedziała, że świetnie się zarabia na goliźnie, ale nie chciała tego przyznać, więc stosowała półśrodki. A widownia, która wcześniej miała wyjątkowo reglamentowany dostęp do erotycznych treści, w końcu mogła cieszyć się seksem na ekranie – zresztą nie tylko w kinach. W tym samym czasie wybuchał przecież szał na wideo, a ono wielu służyło przede wszystkim jako odtwarzać filmów pornograficznych ściąganych nielegalnie zza zachodniej granicy. Co ciekawe, w tym czasie powszechnym zwyczajem było oglądanie trudno dostępnych kaset w większym gronie sąsiadów i przyjaciół. Nikogo więc też nie dziwiło, że aby zaspokoić erotyczne potrzeby, szło się na film do tłumnej sali kinowej. Na dodatek na polski film.

Artykuł powstał we współpracy z Narodowym Centrum Kultury filmowej, organizatorem wystaw Kino Polonia oraz Materia Kina.