Wkrótce przez polskie kina przejdzie film „Poufne lekcje perskiego”, o młodym Belgu, który trafia do obozu koncentracyjnego, w którym stara się przeżyć, udając, że jest Persem i ucząc jednego z tamtejszych oficerów języka, którego nie zna. „Mistrz” jest niemal kalką tego filmu, choć ich podobieństwo jest zupełnie przypadkowe. Barczewski po prostu powiela najbardziej ograne chwyty znane z tak zwanego kina obozowego. Tym razem zamiast nauki perskiego jest po prostu boks.
Tytułowy bohater jest interesujący, podobnie zresztą jak sama historia. Tadeusz Pietrzykowski w przedwojennej Warszawie był mistrzem pięściarstwa. Trafia do Auschwitz w jednym z pierwszych transportów i otrzymuje numer 77. Już wkrótce te liczby pozna cały obóz – będą je skandować podczas zorganizowanych przez nazistów walk bokserskich o nieformalny tytuł mistrza Auschwitz.
Zanim akcja się rozwinie, otrzymujemy „jazdę obowiązkową” filmów o obozach – brutalność i cynizm Niemców, strach więźniów, nieludzkie warunki, które zezwierzęcają, wszechobecne upodlenie i zawziętą walkę o przeżycie. Głównym nośnikiem emocji jest nastoletni chłopak, którego pod swoje skrzydła przygarnia bohaterski Tadeusz. To jego choroby i cierpienie będą motorem napędowym zarówno dla głównego bohatera jak i dla całej akcji. W samej historii boksera nie ma bowiem – tak najprawdopodobniej uznali twórcy – wystarczającego potencjału dramaturgicznego. I rzeczywiście – popularny „Teddy” leje po mordzie wszystkich, jak się patrzy. A najlepiej się patrzy, jak leje Niemców. A gdy nie leje, to trenuje i pracuje – ale lżej niż inni, bo w stajni. Załatwił mu to zaprzyjaźniony kapo – również były pięściarz, kibicujący Pietrzykowskiemu. Ten, oczywiście, musi kilka razy zaryzykować, by serce widzów mocniej zabiło – wynosi więc leki, by leczyć chłopaka, przemyca jakieś jedzenie, ale zwykle dostaje je za kolejne wygrane walki. Dramatu jak nie było, tak nie ma. Gdyby nie wszechobecny brud, kilka przebitek na kamieniołomy i transporty prowadzone wprost do krematorium można byłoby pomyśleć, że to obóz sportowy, a nie koncentracyjny.
Dopiero pod koniec filmu twórcy dowalają – dosłownie i w przenośni – głównemu bohaterowi, by podnieść temperaturę opowieści. Wcześniej dwoili się i troili, by z odpowiednim skutkiem powielać klasyczne rozwiązania kina obozowego, ale z marnym skutkiem. Pojawia się więc między innymi klasyczny motyw kontrastu między willami dowództwa, a warunkami w barakach. Został on nawet wykorzystany, by stworzyć poboczny wątek prywatnego życia jednego z oficerów – któremu umiera syn, zakażony tyfusem – ale ta linia fabularna biegnie do nikąd i nie ma jakiegokolwiek przełożenia na główny przebieg zdarzeń.
Broni się za to rola Piotra Głowackiego, którego wcielenie się w Pietrzykowskiego kosztowało go nie tylko kilka kilogramów. Uleciała w tej roli cała komediowa lekkość aktora, którą budował postacie do tej pory. Jest skupiony, cierpiący i świetnie wypada w scenach walk, w których widać i jego pracę nad ciałem, ale również wyszkolenie czysto bokserskie. Ale jedna dobra rola, to za mało, by powstał dobry film.
Komentarze (0)