Drodzy towarzysze, reż. Andriej Konczałowski

Każdy nakłada maskę, by przed podwładnymi udawać twardego i pewnego swoich decyzji. Jednak, gdy tylko pojawi się zwierzchnik, wszyscy od razu zamieniają się w struchlałych i pokornych wykonawców poleceń. U Konczałowskiego komunizm to maskowy bal przemocy i niemocy zasłanianej pozorami propagandowych haseł i pustych sloganów.

„Drodzy towarzysze” niekiedy osiągają poziom groteski „Pogrzebu Stalina”, gdy Konczałowski z gracją obnaża spektakl pozorów władzy, balet służalczych gestów, przymilnych kroków, które zdradzają przenikliwy strach. Ale to w żadnym razie nie jest komedia, choć relacje podległości absolutnie wszystkich są zaiste śmieszne. Tak kulał się ten ustrój – napędzany strachem, pustymi sloganami, w które nikt nie wierzył, ale każdy z zapałem godnym lepszej sprawy powtarzał.

Akcja rozgrywa się w 1962 roku w Nowoczerkasku. Nazajutrz mają podnieść ceny na produkty odzwierzęce. W mieście narasta niepokój, na dodatek pracownikom największej fabryki obcięto pensje – za Stalina byłoby to nie do pomyślenia, wtedy z każdym rokiem ceny spadały, mówi Ludmiła, której oczami będziemy spoglądać na filmowe wydarzenia. Ludmiła jest człowiekiem władzy – pracuje w komitecie miejskim. Dzięki temu będziemy mieli wgląd w to, co dzieje się w ośrodku decyzyjnym. Ale będzie nam również dane spoglądać na wydarzenia z zewnątrz, bo Ludmiła przekroczy granicę między władzą, a zwykłymi obywatelami.

Akcja zawiązuje się, gdy w pobliskich zakładach wybucha strajk – coś nie do pomyślenia w kraju socjalistycznym, więc musi być skwapliwie tuszowany i rozładowywany. Do Nowoczerkaska zjeżdża się wierchuszka z centrali – na wszystkich pada więc blady strach i zaczyna się wzajemne obwinianie i zrzucanie odpowiedzialności. Każdy powtarza ograne slogany, o chuliganach, podżegaczach, braku świadomości, niedostatecznej edukacji ideologicznej. Nikt nie jest w stanie przyznać się przed resztą, że protestujący mają racje, a jednoczesna obniżka pensji i podwyżka cen jest działaniem antyspołecznym – choć wszyscy myślą dokładnie to samo.    

Konczałowski wybrał na bohaterkę wojenną weterankę, przykładną komunistkę, która całym sercem wierzy w ustrój i nieomylność partii, a jednocześnie autentycznie dobrą kobietę, która stała się ofiarą totalitarnej propagandy. Wydaje się, że tylko ona powtarza ustalenia komitetu centralnego z pełnym przekonaniem, dodatkowo nawołując do ostrego rozprawienia się z protestującymi – bo to przecież muszą być bandyci, nikt porządny by nie protestował. Przejrzy na oczy, gdy podczas protestów padną strzały, a w tłumie znajdzie się jej córka.

Konczałowski stworzył dzieło niezwykle precyzyjnie rozprawiające się z totalitarną logiką, wykorzystując do tego autentyczne wydarzenia, które obnażyły fałsz zbrodniczego ustroju. Jednocześnie nie spisał na straty osób, którzy ten system tworzyli. Zobaczył w nich zmanipulowanych ludzi, których ogrom kłamstw przytłoczył i zaślepił – pozbawił możliwości trzeźwego osądu. To jednocześnie poruszająca historia kobiety, której świat zawalił się na wielu płaszczyznach – jako pracownicy, obywatelki, wierzącej komunistki i, co najważniejsze, jako matki.

Ocena: 7/10