Szorty – „Valerian i Miasto Tysiąca Planet”: Bogactwo i nędza współczesnego kina

Gdybym został poproszony przez przybysza z jakiejś odległej planety o wskazanie filmu, który najlepiej określałby współczesne kino popularne, to postawiłbym na „Valeriana i Miasto Tysiąca Planet”. Bynajmniej nie dlatego, że w jakiś szczególny sposób wyróżnia się na tle podobnych tytułów, ale właśnie z tego względu, że skupia w sobie i intensyfikuje kilka najważniejszych ich cech. Dzieło Luca Bessona zostało oficjalnie najdroższą produkcją stworzoną poza Hollywoodem, co daje o sobie znać na każdym kroku – no może poza dopracowaniem warstwy scenariuszowej…

Właśnie to napięcie między kruchym, pretekstowym szkieletem fabularnym, a wizualnym i dramaturgicznym bogactwem bardzo wiele mówi o współczesnym kinie. Choć w ostatnich latach spece od kina superbohaterskiego głowią się, by opowiadane przez nich historie nie były nazbyt trywialne, to jednak wciąż główną atrakcją przyciągającą widzów do kin jest spektakularność wizualna. Oglądając „Valeriana…”, czasami ma się wrażenie, że znacznie lepiej byłoby, gdyby twórcy zdecydowali się na radykalny krok i całkowicie zrezygnowali z klasycznej narracji, stawiając na to, co w ich przedsięwzięciu najciekawsze, czyli na kreowanie fantastycznych, niezwykle kreatywnych, intensywnych i zaskakujących światów, które w dynamiczny i widowiskowy sposób eksplorują bohaterowie. Kolejne zwroty, czy raczej małe „zwrotki”, akcji pojawiają się u Bessona tylko po to, by ledwo naszkicowane postacie galaktycznych agentów – Valeriana i Laureline – mogły ruszyć w następną pogoń, czy ponownie wdać się w tysięczny pojedynek.

Fabułka filmu jest tak głupiutka i prościutka, że nie warto jej tu streszczać, bo każde słowo groziłoby spoilerem. Ale, umówmy się, od początku była ona najmniej istotnym elementem tego projektu. Miała jedynie dostarczać stelaża, by móc na nim budować kolejne kosmiczne światy i zaskakiwać wyobraźnią. I trzeba przyznać, że raz po raz ta sztuka twórcom się udaje, co jest zasługą zarówno komiksowego pierwowzoru, jak również najlepszych na świecie speców od efektów specjalnych, których udało się zaangażować do tej produkcji. Z niezwykłą przyjemnością podziwia się ich pracę, upaja kolorami, dizajnem przedmiotów, budową planet, zwyczajami ich mieszkańców i wyglądem reprezentantów obcych cywilizacji. Można byłoby tak bez końca, kompletnie nie zważając na opowiadaną historię, co zresztą udaje się przez pierwsze 20 minut, kiedy twórcy raczą nas prezentacją jednej z niesamowitych planet. Niestety sielanka kończy się za każdym razem, gdy w kadr wchodzą główni bohaterowie, do reszty pochłonięci żałosnym flirtowaniem. W wolnym chwilach natomiast, niemal od niechcenia, pokonują niecnego wroga – swoją drogą dawno nie widziałem w kinie tak nieciekawy czarny charakter.

Dynamika rollercoasterowej akcji i kreatywność jej prowadzenia oraz niezwykle wybujała spektakularność wizualna „Valeriana…” potrafią pochłonąć całkowicie – niczym najlepsze filmy spod znaku kina nowej przygody sprzed dekad. Sam przepis na sukces zastosowany przez Bessona jest doskonale znany – korzystali z niego choćby Lucas przy Gwiezdnych Wojnach, czy on sam kręcąc „Piąty element” – ale najnowsze technologie sprzężone ze szczególną wizualną wrażliwością twórców komiksowego pierwowzoru spowodowały, że „Valerian…” spokojnie może zostać zaliczony nie tylko do najdroższych przedsięwzięć w historii kina, ale również do tych najbardziej spektakularnych i wizualnie satysfakcjonujących.

Ocena: 6/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.