Recenzja – „Ptaki nocy (i fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn)”: Plagiat na maturze

Po przyzwoitym „Shazam” i ogromnym sukcesie „Jokera” wydawało się, że DC Comics ma ogromną szansę dogonić, a może nawet i zdystansować Marvela, który będzie musiał na nowo ułożyć swoje uniwersum po ostatnich Avengersach. Ostatecznym argumentem miały być „Ptaki nocy (i fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn)”. Nie trzeba więc tłumaczyć, jak ważny był to film – co najmniej jak egzamin maturalny dla licealisty. Niestety, dokładnie jak spanikowani licealiści zachowali się jego twórcy – postanowili bowiem sięgnąć po plagiat i ściągi, byle tylko nie oblać testu.

„Ptaki nocy” to „Deadpool” pozbawiony jego niepoprawności i brutalności, a co boli chyba najbardziej, to film wyprany z szaleństwa, którego oczekiwać można było ze względu na charakter bohaterki. Cała „innowacyjność” – przepisana nieudolnie przez mało lotnego ucznia od twórców „Deadpoola” – „Ptaków nocy” tkwi w burzeniu tak zwanej czwartej ściany, czyli zwracaniu się bezpośrednio do widzów i manipulowaniu narracją przez bohaterkę. Rozchwianie struktury opowieści miało odwzorowywać niestabilność psychologiczną bohaterki. A jeśli tak, to okazuje się, że Harley Quinn jest całkiem normalna, a jej „odchyły” są nieszczególnie odjechane. Cała pomysłowość zabiegu sprowadziła się bowiem do tego, że kilkukrotnie Quinn rozpoczyna swoje opowieści od środka, by za chwilę wszystko nam pięknie wytłumaczyć, cofając się do początku historii. Trudno znaleźć w tym cokolwiek szalonego.

Wizualnie również twórcy nie poszaleli, choć to najlepszy element filmu. W tym aspekcie również nie ustrzegli się plagiatu. Fabuła przypomina grę komputerową, w której Quinn mierzy się z kolejnymi przeciwnikami, scharakteryzowanymi za pomocą specjalnych plansz, wyjaśniających za co nie lubią naszej bohaterki. Byłoby to interesujące, gdyby nie fakt, że to kopia pomysłu twórców „Scotta Pilgrima kontra świat”.

Dla odmiany – wszystko, co dobrego można powiedzieć o „Ptakach nocy” zawiera się w wizualnej stronie scen walk. Szczególnie udanie wypadła strzelanina na komisariacie, gdzie zamiast krwi i łusek fruwają cekiny, dym i kolorowa farba. Równie ciekawie wypadają fragmenty, w których Harley Quinn popisuje się swoimi umiejętnościami kopania, boksowania i uderzania kijem baseballowym. Tu również, co prawda, widać pewne inspiracje – szczególnie „Johnem Wickiem”, zarówno ze względu na fizyczność, pomysłowość, jak i estetykę walk – ale nie są one tym razem kalką w skali jeden do jeden. Najlepsze jest w nich to, że każda scena ma na siebie swój własny pomysł – raz rozgrywa się w rozpędzonych samochodach, kiedy indziej wśród atrakcji parku rozrywki.

Najgorsze w „Ptakach nocy” jest natomiast wymuszone szaleństwo, które ma za zadanie maskowanie nieciekawej historii, estetycznych zapożyczeń i braku spójnej koncepcji całości. Bombą, która miała tu rozsadzić ekran, jest sama Quinn – ze swoją osobowością powinna być chodzącą anarchią, ironią i zniszczeniem, burzącym na swojej drodze wszystko i wszystkich. W zamian otrzymaliśmy portret kobiety porzuconej, pogrążonej w depresji, która tylko od czasu do czasu sięga po rezerwy szaleństwa, dowcipu i rozwałki. Jej szaleństwo jest pozorne, włączą się momentami i często sprowadza do obłąkańczego uśmiechu Margot Robbie.

„Ptaki nocy” to kolejny film, który żeruje na popularności konwencji „girl power”, w której kobiety sprzymierzają się, by wspólnie zwrócić się przeciwko niecnym mężczyznom. To wszystko podlane jest jeszcze sosem tytułowej „fantastycznej emancypacji” (swoją drogą zupełnie nie wiem, na czym miałaby polegać fantastyczność emancypacji), która sprowadza się do faktu, że Quinn zerwała z Jokerem. Głównej bohaterce towarzyszy gang innych emancypujących się, w skład którego wchodzi użerająca się z męskim szefem policjantka, uciekająca z domu nastolatka, dokonująca zemsty na zabójcach jej rodziny „Łowczyni” i „nawrócona” pracownica Czarnej Maski. W tym gronie Quinn emancypuje się w najmniejszym stopniu – po prostu próbuje poradzić sobie z rozstaniem, co idzie jej najwyraźniej dość ciężko. Emancypacja jest więc raczej wymuszoną samotnością i brakiem opieki ze strony Jokera, a nie świadomą decyzją znającej swoją wartość kobiety.

Feminizm jest tu więc naskórkowy, szaleństwo ujarzmione, pomysłowość skopiowana, oryginalność splagiatowana. Do tego należy dodać całkowicie przeźroczystą, wręcz nieatrakcyjną reżyserię scen, w których nikt się nie bije, a akacja wyhamowuje. Wygląda na to, że Cathy Yan znacznie lepiej sprawdza się jako twórczyni kina sensacyjnego, niż komiksowego, w którym liczy się wizualna wyrazistość. W konsekwencji „Ptaki nocy” okazały się seansem rozczarowującym – tym bardziej, gdy już zaczęło się wierzyć, że DC Comics zacznie dorównywać Marvelowi.

Ocena: 5/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.