Recenzja – „Nowiny ze świata”: Tom Hanks opowiada świat

Najnowszy film Paula Greengrassa opowiada o podzielonej Ameryce, w której każda medialna informacja prowadzi do społecznego poruszenia – głośnej niezgody lub energicznych wiwatów. To film o świecie, gdzie wiadomości stają się niebezpieczną bronią, która może obalać tyranów, ale również zniewalać. To zapis stanu społeczeństwa, które nie jest w stanie się dogadać, ustalić fundamentów wspólnego istnienia, spojrzeć na siebie nawzajem jak na ludzi. Nie, akcja „Nowin ze świata” nie rozgrywa się współcześnie, choć przecież by mogła. Paul Greengrass tę samą nienawiść – na punkcie rasy, klasy i polityki – dostrzegł w amerykańskim społeczeństwie drugiej połowy XIX wieku.

„Nowiny ze świata” nawiązują sztafażem do westernu – mamy samotnego jeźdźca, bandy zbójców, rdzenną ludność Ameryki Północnej, strzelaniny i gwarne miasteczka. Greengrass osadził w nim typową opowieść kina drogi. Kapitan Jefferson Kyle Kidd podróżuje od jednego teksańskiego miasteczka do drugiego, parając się niesieniem tytułowych nowin ze świata – niewyedukowanej, przepracowanej ludności czyta kluczowe dla ich rejonu wiadomości z gazet. W ten sposób dostarcza im ważnych informacji o zmieniającym się świecie, ale również niesie czystą rozrywkę, czytając zabawne lub mrożące krew w żyłach historie o zmarłym, który wstał z grobu czy o cudem uratowanych górnikach. Mężczyzna będzie musiał zweryfikować swoje plany, gdy spotka dziewczynkę – sierotę odbitą z rąk Indian, którzy porwali ją, gdy była małym dzieckiem. Nikt nie chce wziąć za nią odpowiedzialności, więc to właśnie on będzie musiał ją zawieźć do jedynych krewnych, jacy jej zostali – do miejscowości oddalonej 600 kilometrów.

Główny wątek – czyli długa i niebezpieczna wyprawa Kidda z dziewczynką imieniem Johanna – jest tylko konstrukcją, na której zbudowano pewną wizję amerykańskiego społeczeństwa drugiej połowy XIX wieku. Perypetie, które spotykają parę są pretekstowe i konwencjonalne, choć momentami faktycznie potrafią podnieść tętno. Raz bohaterowie napotykają zbójców, którzy chcą ukraść dziewczynkę, innym razem wpadają do miasteczka rządzonego przez miejscowego satrapę, a kiedy indziej zaskakuje ich burza piaskowa. W klasycznym kinie drogi zasada jest taka, że za każdym rogiem ulicy musi kryć się nowa przygoda – i tę zasadę Greengrass aż za mocno wziął do serca, zaopatrując historię w liczne konwencjonalne rozwiązania. Tak jest aż do samego finału – zarazem przesadnie łzawego, jak i całkowicie przewidywalnego.

Opowieści brakuje jakiejś tajemnicy, zwrotu akcji, czegoś, co widzów zaskoczy. Podobnie jest zresztą z bohaterami, którzy są jednowymiarowi – jak to w klasycznym westernie. O ile postać dziewczynki jest zbudowana w sposób intrygujący – jej tożsamość jest rozmyta, skrywa w sobie tajemnicę, która ją buduję i pozwala rozwijać jako bohaterkę – tak Tom Hanks jako kapitan Kidd gra po prostu kolejną postać hanksopodobną – miłą, uprzejmą, o złotym sercu. To jest, oczywiście, ujmujące – jak to u Hanksa, ale totalna jednowymiarowość tego bohatera zupełnie nie służy tej historii. Ani przez moment bowiem nie mamy wątpliwości, jak się zachowa, bo wiadomo, że prędzej lub później zachowa się po prostu honorowo.

Jednak w tej złotosercowości kapitana Kidda pobrzękuje pewna socjologiczno-polityczna fantazja o społecznej utopii, zbudowanej na wzajemnych szacunku, akceptacji, tolerancji i dobroci. Dziewczynka – na wpół Indianka, na wpół Amerykanka o niemieckich korzeniach – staje się symbolem heterogeniczności Stanów Zjednoczonych, którą należy pielęgnować, a nie prześladować. I tym właśnie zajmuje się kapitan Kidd.

Ta metafora jest jednak podana w bardzo mało subtelny sposób – znacznie ciekawiej natomiast rysuje się społeczno-polityczne tło, na którym rozgrywa się ta opowieść. Rzecz dzieje się bowiem w Teksasie niedługo po zakończeniu wojny secesyjnej, gdy Północ wzywa pokonane Południe do przyjęcia kolejnych poprawek konstytucji, narzucających im między innymi porzucenie niewolnictwa, na co oni z całą stanowczością nie chcą się zgodzić. Czują się upokorzeni i gnębieni przez Niebieskich, czyli jankeską żandarmerię, która narzuca swoje prawa i porządek. W małych miasteczkach, po których jeździ Kidd, wrze, szczególnie po tym, jak kapitan czyta kolejne, złe dla lokalsów wieści. Na domiar złego po okolicy jeżdżą różni watażkowie, którzy wprowadzają swoje porządki – zabijając „czerwonych”, podporządkowując „czarnych” i uległych, ubogich „białych”. Relacje władzy przebiegają podług rasy, klasy i przekonań – okazuje się, że dwa stulecia temu wyglądało to niemal tak samo jak dziś.

Ale w „Nowinach ze świata” jest też promyk nadziei – i to wcale nie ten tlący się w wierzę w kryształowych ludzi hanksopodobnych. Ta nadzieja tkwi w tytułowych nowinach – ich siła okazuje się wielka. Nie same informacje się tu jednak liczą, a osoba, która je czyta, nadając odpowiednią narrację, strukturę, wydźwięk – opracowując je podług własnej wrażliwości. Tą osobą dziś jest dziennikarz, który tworzy z faktów opowieści, mające siłę nie tylko opisywać, ale również zmieniać rzeczywistość. Oby wśród nich znaleźli się tak sprawiedliwi, odważni i uczciwi jak Tom Hanks.

Ocena: 6/10