W tym roku mija dekada od debiutu Dolana. Przez te dziesięć lat Kanadyjczyk bardzo zmienił się jako reżyser. Jest znacznie spokojniejszy, wyciszony, skupiony na delikatnych, wręcz nieuchwytnych uczuciach. Choć, oczywiście, i tym razem nie brakuje znanych motywów z poprzednich jego dzieł. „Matthias i Maxime” to może nie jest jeszcze powrót do formy z jego najlepszych filmów, ale zwiastun, że być może wkrótce to nastąpi.
Dolan oczyścił swój styl z wszystkiego, co zbędne – tym razem jest znacznie mniej muzyki, brakuje spektakularnego slow motion, kolory są wypłowiałe, a emocje skrywane. W zamian skupił się na bohaterach i ich skomplikowanych wnętrzach, trudnych do jednoznacznego określenia. Można byłoby go nawet oskarżyć o banał, o tak bardzo podstawowych i na dobrą sprawę prostych rzeczach opowiada. Ale pod powierzchnia tych nieskomplikowanych uczuć, skrywają się sprawy złożone i poruszające.
Tytułowa para to przyjaciele od dziecka. Są bardzo ze sobą zżyci, tak samo jak z resztą paczki. Nie tylko oni się przyjaźnią, bliscy są sobie również ich rodzice, a raczej matki, bo ojcowie są tu praktycznie nieobecni. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda bardzo stereotypowo. Chłopcy często się spotykają, by razem imprezować, bawić się i grać w planszówki. Nic nadzwyczajnego. Ale szybko zauważamy, że relacja między Matthiasem i Maximem jest nieco inna, choć nawet oni nie są w stanie tego przed sobą przyznać.
Punktem zapalnym jest wydarzenie z jednej z imprez. Przyjaciele zostają zmuszeni do zagrania w etiudzie koleżanki. Ich cała rola sprowadza się do pocałunku. Ten budzi w nich przytłumione uczucie, z którym nie bardzo potrafią sobie poradzić. Można powiedzieć, że Dolan poszedł na łatwiznę, wymyślając tak dosadny i oczywisty punkt wyjścia. Faktycznie, konstrukcyjnie film Kanadyjczyka raczej nie zachwyca. Sporo jest tu uproszczeń i fabularnego łażenia na skróty, dosadnej symboliki. Matthias po pocałunku idzie pływać w okolicznym jeziorze, gubi się przy tym i nie wie, jak wrócić – trudno o bardziej jasną metaforę emocjonalnego zagubienia. Podobnie jest z plamą, która pokrywa twarz Maxime’a – symbolizuje wewnętrzne rany.
Ta dosadność jest jakby z zupełnie innego dzieła, nie pasuje do tego delikatnego, pozbawionego efekciarstwa filmu. Znacznie lepiej, jakby Dolan skoncentrował się tylko na gestach, mimice, mowie ciała swoich bohaterów, które zdradzają znacznie więcej niż niepotrzebna symbolika. Ale „Matthias i Maxime” najlepsze jest wtedy, gdy na chwilę odkłada główny wątek na bok, a koncentruje się na relacjach w paczce znajomych. Dolan napisał znakomite, pełne przekory, humoru, ale również ciepła dialogi, które oddają skomplikowane relacje w grupie, która zna się od zawsze. Od romansów w historii kina aż się roi, „Matthias i Maxime” na pewno nie zostanie zapamiętany jako jeden z tych najciekawszych. Za to ma szansę, być zaliczony do tych nielicznych filmów, które potrafiły uchwycić istotę przyjaźni.
Komentarze (0)