Premiera tygodnia – „Przełęcz ocalonych”: Niezłomny

Po premierze „Przełęczy ocalonych” krytycy wieszczyli Melowi Gibsonowi wielki powrót do pierwszej ligi hollywoodzkich reżyserów. Film spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem na festiwalu w Wenecji i wciąż zbiera świetne recenzje. Wymienia się go nawet wśród faworytów zbliżającego się sezonu nagród. Oczekiwania były ogromne – dało się nawet słyszeć głosy o dziele na miarę „Szeregowca Ryana” i otwarciu zupełnie nowego rozdziału kina wojennego. Ile te głosy mają wspólnego z rzeczywistością?

Niestety niewiele. „Przełęcz ocalonych” to w najlepszym wypadku średnie kino wojenne, z łopatologicznie poprowadzoną narracją, kilkoma efektownymi scenami walk i bohaterem większym niż życie. Nie ma w filmie niczego oryginalnego – czegokolwiek, czego nie widzielibyśmy już gdzie indziej. Gibson coraz bardziej zaczyna przypominać karykaturę Clinta Eastwooda – choć nurzają się w rezerwuarze podobnie konserwatywnych i patriotycznych wartości, autor „Snajpera” potrafi powściągnąć zamiłowanie do patosu i nadmiernej heroizacji, by poprowadzić fabułę w znacznie mniej ortodoksyjny sposób.

Desmond Doss jest wątłym chłopakiem z prowincji, który poczuł się osobiście dotknięty atakiem Japończyków na Pearl Harbor. Nie chce siedzieć w domu, gdy trzeba bronić ojczyzny. Wszyscy sprawni mężczyźni z miasteczka wyruszyli na wojnę, więc on nie może być gorszy. Problem w tym, że ślubował przed Bogiem, że nigdy nie dotknie broni. Podczas wojskowego przeszkolenia, dowódcy i koledzy z kompanii widzą w nim tchórza i potencjalne zagrożenie na polu walki. Najchętniej pozbyliby się go. Doss jest jednak wytrwały. Nie reaguje na ataki przemocy, nie daje za wygraną nawet, gdy zostaje oskarżony o niesubordynację. W konsekwencji wyrusza na wojnę jako nieuzbrojony sanitariusz.

Gibson bardzo długo dochodzi do sedna, czyli scen wojennych, które mają dowieść horroru konfliktów zbrojnych i bohaterstwa cherlawego Desmonda. Cofa się nawet do dzieciństwa chłopaka, by przedstawić źródła jego niechęci do przemocy. Każda scena staje się elementem większej układanki, która ma zaowocować portretem bohatera niezłomnego, o ugruntowanej moralności i jasno ustalonej tożsamości. Jeśli cokolwiek wiemy o fabule filmu, czy biografii autentycznej postaci odgrywanej przez Andrew Garfielda, to trudno hamować odruch ziewania przy kolejnych fragmentach – wszystkie, bez wyjątku, posiadają jeden cel: najprostszymi środkami dookreślić osobowość głównego bohatera i zapowiedzieć jego przyszłe losy.

Problem w tym, że tak jednoznacznie scharakteryzowana postać jest zwyczajnie nieciekawa, podobnie jak jego historia, która zmierza od jednego znaczącego epizodu do kolejnego. Doskonale wiemy, czego się spodziewać po Desmondzie, jak i po fabule, która z każdą kolejną sceną robi się coraz bardziej przewidywalna. Wszystkie elementy opowieści znalazły się tam tylko po to, by wydobyć z głównej postaci heroizm i bohaterstwo, bądź je antycypować. W opowieści o świętym Desmondzie, co brzydził się przemocą i swych braci na wątłych barkach nosił, zabrakło jakiejkolwiek niespodzianki, niejasności, niejednoznaczności, choćby fałszu! Czegokolwiek, co zniżyłoby fabułę do poziomu prozy życia i żołnierskiej niedoli. Choć wiem, że opowiadana historia wydarzyła się naprawdę, czego dowodzą autentyczne wypowiedzi prawdziwego Desmonda, umieszczone na końcu filmu, to zwyczajnie nie wierzę ani w tego bohatera, ani jego losy.

„Przełęcz ocalonych” tylko pozornie jest filmem pacyfistycznym. Choć Desmond brzydzi się broni, nie ma nic przeciwko wspieraniu machiny wojennej. Przecież Japończycy zaatakowali jego ojczyznę, więc trzeba jej bronić! Gibson również niewiele miejsca poświęca jakiemukolwiek namysłowi nad sensem wojny. Nie wydobywa ani krztyny dramatyzmu z faktu, że w maju 1945 roku, w przeddzień końca wojny na Okinawie ginęło tylu młodych ludzi. Choć najlepszą sekwencją jest ta przedstawiająca horror działań wojennych, która została przedstawiona jako mała apokalipsa każdej ze stron konfliktu, zgroza przemocy nie przemienia się na ekranie w apel o pokój. Historia Dossa jest dla Gibsona ciekawa z innego powodu. „Przełęcz ocalonych” nie jest filmem o wojnie, pokoju, ani nawet ponadludzkim heroizmie – to opowieść o braterstwie. Pokazuje, że na polu walki liczy się każdy, kto z pełnym przekonaniem wykonuje powierzone mu zadanie. A czy dzierży karabin, nosi butelki z osoczem, czy taszczy na plechach rannych kolegów – to nie ma znaczenia. Wszyscy jesteśmy bohaterami.

To również opowieść o sile hartu ducha i wartości esencjalnej tożsamości – opartej na określonych, tradycyjnych wartościach, których broni się do ostatniej kropli krwi. Dzięki temu „Przełęcz ocalonych” da się czytać przez pryzmat biografii Gibsona – jego przywiązania do wiary i konserwatywnych wartości. Korzystając z historii bohatera amerykańskiej armii, kontrowersyjny reżyser opowiedział o własnej walce z Hollywoodem, który w jego oczach najwyraźniej nie był w stanie dostrzec potencjału nowej osobowości autora.

Film Gibsona ciekawie wybrzmiewa również, gdy zestawi się go z najnowszym filmem Eastwooda – „Sullym”, o kapitanie Chesleyu Sullenbergerze, który udanie wodował uszkodzony samolot na rzece Hudson. Oba dzieła skupiają się na podobnych typach bohaterów – łączy ich znacznie więcej niż fakt, że udało im się uratować wiele ludzkich istnień. Są osobami przekonanymi do własnych racji, pewnymi podjętych decyzji i potrafiącymi bronić własnego zdania. Popularność obu filmów może zaświadczać o ponownym zwrocie konserwatywnym w Hollywoodzie, który szuka bohaterów odpowiadających na zapotrzebowanie współczesnych Amerykanów. W czasach permanentnej niepewności – skażonych kryzysem ekonomicznym i globalnym terroryzmem – potrzebne są postacie posiadające jasno określone tożsamości.