Premiera tygodnia – „Na głęboką wodę”: W pół drogi

Donald Crowhurst jest niedzielnym żeglarzem. Od czasu do czasu zabiera swoją rodzinkę na rejs wokół ich małej angielskiej miejscowości, ale kompletnie nie wie, czym jest poważne żeglowanie. Nie oznacza to, że o tym nie marzy, podobnie zresztą jak o tym, by w końcu poczuć się „kimś”. Ma bowiem wrażenie, że całe życie umyka mu gdzieś przez palce, kiedy on liczył na chwytanie przygód, które teraz przeżywa jedynie przesuwając z dziećmi palce po mapie. Nie może więc się dziwić, że w jego głowie zatli się iskierka szaleństwa, gdy usłyszy o ogłoszonych zawodach na najszybsze samotne przepłynięcie kuli ziemskiej. Ale już to, że rozpali się ona do gigantycznych rozmiarów – już tak.

„Na głęboką wodę” Jamesa Marsha wcale nie jest filmem przygodowym, lecz niezwykle przygnębiającą opowieścią o marzeniach, których czasem wcale nie warto mieć. Staje więc w kontrze wobec kultury popularnej, która jest zgodna w tym, że snucie wielkich, czasem wręcz nierealnych planów, jest kluczem do osiągnięcia sukcesu. Gdy filmowcy biorą się za opowiedzenie o dokonaniach marzycieli, zawsze wychodzą z tego historie heroiczne, pełne pokonywanych przeciwności losów. Nie ma w nich miejsca na zwątpienie, niemoc czy porażkę. O pokonanych nikt nie słyszał. Pod tym względem film autora „Teorii wszystkiego” jest wyjątkowy.

O ile więc punkt startowy filmu jest nawet więcej niż obiecujący, o tyle okazuje się, że im dalej w morze, tym większe mielizny. Problemy zaczynają się już na samym początku. Brakuje bowiem porządnej ekspozycji – przede wszystkim w odniesieniu do charakterystyki bohatera, co w przypadku tego filmu jest kluczowe. Film bowiem zaczyna się tym, że jakiś anonimowy dla nas mężczyzna w tłumie dowiaduje się o ogłoszonym konkursie na jak najszybciej, samotne opłynięcie Ziemi. Potem okazuje się, że tym mężczyzną jest nasz główny bohater – domorosły, niekoniecznie dobrze prosperujący wynalazca, mąż, ojciec i przygodny żeglarz. Ale zanim się tego dowiemy, mężczyzna będzie miał już wybudowany trimaran, załatwionych sponsorów, a nawet rzecznika prasowego. Dopiero mniej więcej w jednej trzeciej filmu reżyser się zorientował, że o bohaterze wiemy zwyczajnie za mało, by zrozumieć jego wybory, a przede wszystkim, by przejąć się jego losem.

Ale być może byłoby lepiej, gdyby jednak reżyser dał już sobie spokój z tą charakterystyką postaci. Ostatecznie bowiem zamiast skupiać się na wciągającym i trzymającym w napięciu przedstawianiu przygód Crowhursta, musimy oglądać kolejne retrospekcje, jego męczące majaki, sny i wizje. Marsh tworzy narracyjny chaos, który powoduje narastającą irytację i zobojętnienie. Taka reakcja musi dziwić w przypadku historii tak naszpikowanej emocjami: od tych pełnych nadziei i ekscytacji, aż po te dramatyczne, wiążące się zarówno z zagrożeniami na jachcie, jak i trwogą przeżywaną przez rodzinę. Największą porażką filmu Marsha jest nieumiejętność odpowiedniego sprzedania tych wszystkich zróżnicowanych i często przeczących sobie uczuć.

Po tak słabym początku historia zwyczajnie nie ma prawa wrócić na dobry kurs. I niestety z każdą kolejną sceną oddala się od ideału. Co prawda dostajemy obowiązkowe dla filmów marynistycznych sceny ze skaczącymi delfinami, ale malowniczych przygód jest tu niewiele. I nie ma znaczenia, że żeglowanie Crowhurstowi szło nie najlepiej, a więcej czasu spędził w kajucie niż kontemplując piękne widoki. Jego historia jest przecież na tyle zajmująca, że można byłoby ja opowiedzieć po prostu atrakcyjniej. Zamiast spienionych fal oceanu, ogłuszającego szumu wiatru, walki człowieka z nieokiełznaną przygodą dostajemy tani psychologizm w postaci gadającego do siebie bohatera, który pogrąża się w coraz większej desperacji i szaleństwie.

Film tylko do pewnego stopnia ratuje Colin Firth w głównej roli, który za sprawą swojej fizjonomii, uroczego uśmiechu i skromnemu spojrzeniu potrafił nadać swojemu bohaterowi nieco charakteru. Ale to jest zdecydowanie za mało, by wypchnąć ten filmowy wrak z mielizn słabo opracowanej narracji, źle rozplanowanej dramaturgii i nietrafionego pomysłu na fabularne opracowanie tej autentycznej historii. „Na głęboką wodę” utknęło, podobnie jak jego bohater, gdzieś w pół drogi – między bardzo ciekawym konceptem i mierzącą się z popkulturowymi mitami historią, a złym scenariuszem i nietrafionym pomysłem na sposób opowiadania. Szkoda, bo film miał znacznie większe szanse na powodzenie, niż szalony pomysł Donalda Crowhurstwa.

Ocena: 4/10