Krakowski Festiwal Filmowy – „Kaprysia”, reż. Betina Bożek

Bez dwóch zdań. Betina Bożek jest właścicielką najbardziej zwichrowanej wyobraźni we współczesnej polskiej animacji. Po brawurowym, kipiącym oryginalnym humorem „O Jezu”, przyszedł czas na „Kaprysię” – pewnego rodzaju artystyczne, a może też i polityczne, wyznanie wiary artystki, która garściami czerpie zarówno z popularnych seriali animowanych, jak i awangardowego malarstwa.

Takie animacje robiliby pewnie surrealiści, gdyby ktoś podsunął im taki pomysł. Kadry z „Kaprysi” można byłoby spokojnie zamienić na obrazy i podpisać nazwiskiem Hansa Arpa – pewnie niewiele osób zobaczyłoby różnicę. Efemeryczne, abstrakcyjne malarstwo Francuza u Bożek ożywa i otrzymuje znamiona nienachlanej przedstawialności. Trudno tu jednak mówić o przedstawieniach – przynajmniej ludzkich. Wszystko tu jest bowiem płynne i w ciągłym ruchu jak w filmach rysunkowych Billa Plymptona, który z pewnością odcisnął swoje piętno na stylu Bożek. Kształty nieustannie zmieniają się, raz bliżej im do humanoidalnych istot, a kiedy indziej do gigantycznych grzebieni czy puzonów. W tym świecie panuje idealna wolność i zasada ciągłej metamorfozy – wszystko może być wszystkim, zmieniać się i fluktuować do upadłego.

Ale gdy już wydaje się, że ta kreskówkowa nieuczesanej wyobraźnia nas wchłonie, przeżuje i wypluje skołowaciałych, okazuje się, że w tym szaleństwie jest metoda. Ciąg bezładnych, lecz finezyjnych, bezceremonialnie szalonych i surrealnie rozpasanych mikroscenek nagle składa się na fabułę – no, fabułkę. Te wszystkie humanidła: ludzio-puzony, monstro-grzebienie, kobiety-haki, rozgwiazdo-ameby i inne niestworzone stwory stają się symbolem swobody, luzu, uciechy i wolności życia po swojemu. Zamieszkują one jedną planetę, tytułową Kaprysię, którą uporządkować postanawia trójka czarnych (a raczej granatowych) charakterów – przykładnie geometryczni Koło, Trójkąt i Kwadrat. 

Artystyczna wyobraźnia Bożek jest podobna do psychodelii kontrkultury, z jej dziedzictwa czerpie również przekonania o bezwarunkowej wolności i swobodzie rozczochranych myśli, tożsamości, stylów życia i działania. „Kaprysia” może się stać hymnem wszystkich niedopasowanych do ścisłych, zgeometryzowanych reguł, którzy wolą tańczyć do upadłego na kolorowych imprezach, niż tropić nieujarzmioną inność pilnym okiem strażnika twardych tożsamości. Kapryśmy ile wlezie!

Ocena: 7/10