Martin Scorsese przygotowywał się do tego filmu od trzydziestu lat. „Milczenie” imponuje scenograficznym rozmachem, ale przede wszystkim warstwą intelektualną, która przesłoniła artystyczne walory przedsięwzięcia. Dlatego oglądając film można mieć wrażenie, że bierze się udział raczej w wykładzie z teologii wątpienia, którą przez wiele lat z powodzeniem praktykował choćby Ingmar Bergman, niż w seansie dzieła artystycznego. „Milczenie” jest filmem niespełnionym, artystycznie nie dorasta do swojego poziomu myślowego. Przez to jego wymowa ostatecznie może wydać się nazbyt uproszczona.
Trzydzieści lat temu Scorsese nakręcił jeden z najbardziej kontrowersyjnych filmów w historii kina, będący adaptacją powieści Nikosa Kazantzakisa „Ostatnie kuszenie Chrystusa”. Dla wielu film ocierał się o bluźnierstwo, przedstawiając losy Chrystusa, który uległ pokusie cudownego zejścia z krzyża. Zarówno powieść, jak i dzieło Scorsesego należy interpretować raczej jako intelektualną prowokację, będącą wariacją na temat ludzkiego oblicza Jezusa. Gdy ogląda się „Ostatnie kuszenie Chrystusa” z tej perspektywy, okazuje się ono dziełem jedynie pozornie kontrowersyjnym, a przynajmniej dalekim od jakiegokolwiek bluźnierstwa. Jest raczej ćwiczeniem myślowym, z którego nie można zrezygnować, domyślając do końca teologiczne paradoksy natury Chrystusa.
„Milczenie” wydaje się odwróceniem filmu sprzed trzydziestu lat – jego logiczną kontynuacją i dopełnieniem, które tym razem nie ma ambicji testowania intelektualnej giętkości kościelnych prawd, lecz rozważa problemy indywidualnej wiary, moralności cierpienia i poświęcenia oraz ludzkiej tożsamości. Daleki jestem od jednoznacznego wskazania, czy jest to film chrześcijański, czy wręcz przeciwnie. Wydaje się, że Scorsese również nie rozpatrywał go w tych kategoriach. „Milczenie” stawia raczej celne pytania i zdaje się twierdzić, że znalezienie na nie odpowiedzi nie jest takie łatwe i łatwe być nie powinno.
Film rozpoczyna się w XVII-wiecznej Portugalii, w klasztorze Jezuitów. Dwójka młodych księży nie chce dać wiary pogłoskom, że ich duchowy mistrz, który udał się przed laty na misję do Japonii, publicznie wyrzekł się wiary, przeszedł na buddyzm i wziął za żonę lokalną kobietę. By dowieść czystości sumienia misjonarza, a tym samym udowodnić własną wiarę w niezłomność jego ducha, udają się na wyprawę do kraju, w którym za wyznawanie chrześcijaństwa karze się śmiercią. Na miejscu szybko doświadczają z czym wiąże się wierność Jezusowi i jak niebezpieczne jest najmniejsze zdradzenie się z własną wiarą.
„Milczenie” cierpi na trzy bolączki: pierwszą jest szkicowe zarysowanie sylwetek głównych bohaterów, które bardziej przypominają symbole chrystusowego cierpienia, ludzkich słabości i boskiego miłosierdzia, niż ludzi z krwi i kości, ze sprecyzowaną tożsamością, umysłem dopasowanym do czasów, w których żyją, posiadających indywidualne cechy charakteru i własne duchowe rozterki. Druga wynika po części z pierwszej. Mianowicie odnosi się do brzmienia dialogów między uwięzionym duchownym granym przez Andrew Garfielda, a jego prześladowcami. Są pełne okrągłych słów, jakby pochodziły z Katechizmu Kościoła Katolickiego. Nie brzmią, jak wypowiedzi człowieka skrajnie przelękniętego i zagubionego we własnej wierze. Ojciec Sebastiao przypomina raczej człowieka natchnionego przez Ducha Świętego, który według nauk Kościoła powinien przemawiać przez osobę, która została zmuszona bronić swojej wiary. Przez to jednak bohater wydaje nam się emocjonalnie kaleki, wręcz nierealny. W konsekwencji los dręczonego bohatera nie porusza żadnych uczuciowych strun, jawi się raczej jako element intelektualnego konstruktu, zbudowanego przez reżysera w celu rozważenia kilku istotnych moralno-etycznych kwestii. Trzecia bolączka tyczy się bardzo ryzykownego zabiegu, niebezpiecznie zbliżającego się w rejony religijnego kiczu, wychodzenia poza fizyczne ku metafizycznemu. W fabule, jak można łatwo się domyślić, niezwykle istotną rolę odgrywa tytułowe milczenie Boga. Jednak twórcy postanowili rozegrać w bardzo ryzykowny sposób tę kategorię dla własnych, narracyjnych celów. Niestety te trzy grzechy główne „Milczenia” sprowadziły film w niebezpieczne rejony kina nadmiernie deklaratywnego, nad wyraz eksplorującego biblijne i metafizyczne wątki, a pomijającego te istotniejsze – historyczne i ludzkie. Przecież nie bez powodu akcja filmu rozgrywa się w tak konkretnym miejscu i czasie. Niestety nie zostało to wystarczająco wykorzystane.
Artystyczna strona „Milczenia” posiada również swoje walory. Szczególnie dobrze wypadła niezwykle oryginalna ścieżka dźwiękowa, której oscarowa akademia, co znamienne, odmówiła miana muzyki. Jej kompozytorzy – Kim Allen Kluge i Kathryn Kluge – oparli ją na naturalnych dźwiękach dżungli, potoków, wiatru i zwierząt. Zminimalizowali udział tradycyjnych japońskich instrumentów, kładąc nacisk na budowanie plam dźwiękowych. W ten sposób dźwięki i muzyka zlały się z przestrzenią – stały się tym, czego zazwyczaj nie bierzemy za kompozycję. To jedyny znany mi przykład muzyki, która stała się dźwiękowym ekwiwalentem tytułowej ciszy, bo właśnie w ten sposób można odebrać docierające do naszych uszu naturalne szumy. W ten sposób wyrażono paradoksalny wymiar również boskiego milczenia, które według retoryki twórców nigdy nie jest ciszą absolutną.
Choć w centrum filmu wydaje się znajdować kwestia religii, to ukazany w „Milczeniu” konflikt między chrześcijańskimi misjonarzami, próbującymi chrystianizować innowierców, a broniącymi swojej kulturowej i religijnej tożsamości Japończykami można przełożyć również na znacznie bardziej aktualny problem zderzenia kultur i globalizacji, szczególnie w obliczu wzrastania sympatii dla ksenofobicznych postaw. Film Scorsesego wypada znacznie ciekawiej, gdy czyta się go w kategoriach politycznych i kulturowych. Jest to przede wszystkim przypowieść o spotkaniu reprezentantów dwóch różnych społeczeństw, którzy odznaczają się wyjątkowo sztywną tożsamością. Zarówno japoński inkwizytor, tępiący wszelkie przejawy chrześcijaństwa, jak i wierzący tylko w jedną, boską prawdę misjonarz pozostają zamknięci na argumenty drugiej strony i nie mają zamiaru zrezygnować z absolutyzowania własnych stanowisk. Nie są w stanie znaleźć wspólnego punktu porozumienia, bo wybierają argumenty siły, choćby psychologii. Stają się figurami niezłomnych ksenofobów, którzy nie mogą pozwolić na splamienie własnej tożsamości obcą naleciałością. W tej tożsamościowej potyczce stroną której łatwiej przyznać rację jest Japończyk, gdyż to na jego terenie, a więc według jego zasad, toczy się pojedynek. Chrześcijanin jest najeźdźcą – symbolem kulturowego agresora, który stara się zasiać na obcym gruncie ziarno własnej religii. W ten sposób spoglądając na „Milczenie”, projekt wypada nieprzekonująco – szczególnie jego pierwsza część, która została ufundowana na drastycznych obrazach, przedstawiających okrucieństwo tropiących chrześcijan Japończyków. Momentami film ociera się wręcz o kino eksploatacyjne, celebrujące sceny szczególnego okrucieństwa, by wydobyć dramatyzm położenia głównego bohatera. Dopiero przejmujące i znakomicie rozegrane zakończenie niuansuje wymowę filmu i stawia pytania o sens religii jako ważnego składnika tożsamości i brutalność niezłomności.
„Milczenie” jest filmem trudnym w odbiorze, gęstym niczym japońska dżungla. Podczas długiego seansu szczególnie trudne do zaakceptowania jest nieustanne odnajdywanie w strukturze opowieści nawiązań do literatury hagiograficznej, stylizującej historię portugalskiego księdza na męczeński żywot świętego. Ojciec Sebastiao przypomina Jezusa nie tylko wizualnie, jego męczeńska droga również naznaczona jest przez te same etapy, które przeszedł Chrystus, stąpając drogą krzyżową. Ta maniera przez długi czas wydaje się spłaszczać opowiadaną historię. Wyrywa ją z konkretnych realiów historycznych i zamyka w granicach dobrze znanej narracyjnej struktury, ale na szczęście została przełamana przewrotnym zakończeniem, otwierającym film i losy bohatera na różne interpretacje, a przede wszystkim sprowadzającym wiarę do przestrzeni osobistej, w której nikomu nie może przynieść cierpienia.
Scorsese trzydzieści lat temu nakręcił film o paradoksach teologicznych rozważań nad statusem Boga-człowieka, po tak długim czasie postanowił zrobić dzieło o tajemnicach ludzkiej wiary. W „Milczeniu” podjął bardzo podobny temat jak Mel Gibson w „Przełęczy ocalonych”, lecz opracował go znacznie bardziej subtelnie i mniej jednoznacznie. Film Gibsona można uznać za pean na cześć niezłomnego charakteru, natomiast Scorsese za wszelką cenę starał się uniknąć jednoznacznej oceny tożsamości, która stara się uniknąć upłynnienia. W „Milczeniu” wiara, a co za tym idzie również jasno zdefiniowana tożsamość głównego bohatera, powinna przypominać kota Schrödingera. Zarazem jest, jak i jej nie ma – może być częścią jedynie osobistej tożsamości, a nie czymś, co zagraża innemu.
Komentarze (0)