Premiera tygodnia – „Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi”: Szampan na Canto Bight

Mieli rację ci, którzy twierdzi, że „Gwiezdne Wojny” pod wodzą Disneya nie będą tym, czym niegdyś. Po dobrej, ale zachowawczej i działającej głównie nostalgią poprzedniej części gwiezdnej sagi – „Przebudzeniu mocy” – przyszedł czas na zademonstrowanie całkiem nowego podejścia do budowania serii. Okazuje się bowiem, że włodarze studia mają własną, oryginalną wizję gwiezdnowojennego uniwersum, którą konsekwentnie wcielają w życie. Pomysł na rozwijanie galaktycznej opowieści, podobnie jak jej najnowsza odsłona – „Ostatni Jedi” – jest niezwykle ryzykowny i zaświadcza o wielkiej odwadze twórców. Nowa część z pewnością podzieli fanów i stanie się źródłem ogromnych kontrowersji. Ale jak mówi stare przysłowie: kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana w kasynie na Canto Bight.

Po udanym powrocie po latach do dobrze znanego świata zamieszkałego przez fantastyczne stwory, humanoidalne androidy i ludzi walczących po dwóch stronach mocy bałem się tylko jednego: że kolejna część ponownie będzie oparta na sentymencie, tęsknocie za dobrze znanymi bohaterami i w odtwórczy, bezpieczny sposób będzie operować podobnymi schematami fabularnymi, co klasyczne części. Byłem natomiast przekonany, że nie musimy obawiać się o jakość dostarczonej przez włodarzy Disneya rozrywki. W przedsięwzięcie zainwestowano zbyt wielkie pieniądze, by pozwolić sobie na jakiekolwiek prawdopodobieństwo porażki. Ale właśnie wpisany w logikę Hollywoodu prymat kalkulacji biznesowej mógł wymóc na twórcach wybór rozwiązań najbardziej bezpiecznych. Okazało się jednak, że stało się całkiem inaczej, a Rian Johnson wraz ze scenarzystami nie bali się zamachnąć nawet na największe świętości.

Film rozpoczyna się w przewidywalnym momencie. Jeżeli „Przebudzenie mocy”, podobnie jak analogiczna do tej części „Nowa nadzieja”, kończyła się udanym atakiem na siły Najwyższego Porządku, to wiadomo było, że kolejna odsłona sagi musi rozpocząć się od przejścia do kontrataku. Krążowniki dowodzone przez Generała Huxa szykują się więc do ostatecznego rozprawienia ze zdziesiątkowanymi siłami Rebelii, które ukryły się na jednej z małych planet, gdzieś na rubieżach galaktyki. Dzięki udanemu fortelowi, udaje im się jednak wyrwać z rąk ciemnej strony i przedostać w odległą część kosmosu. Jednak ucieczka nie kończy się sukcesem, bowiem Huxowi udaje się namierzyć rebeliantów. W tym czasie na malutkiej wysepce, gdzie znajduje się pierwsza świątynia Jedi, dochodzi do spotkania Rey z Luke’m Skywalkerem – jednak wcale nie idzie ono zgodnie z oczekiwaniami dziewczyny.

Zatem fabuła „Ostatniego Jedi” rozpoczyna się mniej więcej w tym momencie, w którym zakończyło się „Przebudzeniu mocy”. Szybko jednak okazuje się, że opowiadana historia idzie w całkiem innym kierunku, niż można byłoby się spodziewać. Okazuje się bowiem, że najważniejsza dla przebiegu akcji, a może nawet losów całej galaktyki, jest trudna do wytłumaczenia więź łącząca Rey z mrocznym spadkobiercą Dartha Vadera – Kylo Renem. Skomplikowane relacje między dwójką rozwijają się na gruncie niezwykle złożonych procesów psychologicznych, z którymi do tej pory nie mieliśmy do czynienia w żadnej z części sagi. Ich wzajemne przyciąganie i odpychanie zwiastuje narodziny nowej jakości w uniwersum Gwiezdnych Wojen, a także w nowym świetle stawia to, co nazywa się „mocą”. Żadne gonitwy, pojedynki, strzelaniny czy kosmiczne przejażdżki nie pchają do przodu akcji filmu tak, jak zgłębianie pokrętnych tajemnic serc i umysłów Kylo i Rey.

Ale gdzie w tym wszystkim kontrowersje i wspominane na wstępie ryzyko? Otóż można je zaobserwować niemal w każdej scenie. Objawia się w momentami bezpardonowym podejściu do klasycznych postaci, sposobie wykorzystywania humoru, równoważeniu żartów z powagą, często nieortodoksyjnym opracowaniu strony wizualnej, igraniu z logiką rządzącą uniwersum czy też w tłumaczeniu tego, co do tej pory było owiane mgiełką sakralnej tajemnicy. Nie brakuje scen, których nigdy byśmy nie spodziewali się po gwiezdnowojennej sadze, chwilami twórcy wprowadzają nowe zasady funkcjonowania fizyki, za nic mają również prawdopodobieństwo. Jednak za każdym razem okazuje się, że podjęte przez nich ryzyko opłaciło się.

Szokować może szczególnie sposób wykorzystywania dowcipów, które często, z cicha pęk, puentują sceny o ogromnym ładunku emocjonalnym. Wielokrotnie twórcy balansują na granicy autoparodii, zbliżając się niebezpiecznie do poziomu „Gwiezdnych jaj” Mela Brooksa, a w jednej ze scen znacznie przekraczają tę barierę i w otwarty sposób tubalnie śmieją się z samych siebie. Na szczęście nie trudno śmiać się razem z twórcami. Trzeba przyznać, że ten niezwykle ryzykowny gest opłacił się, gdyż dodał opowieści dodatkowej lekkości, a przy tym wcale nie odebrał doniosłości.

Kolejnym niezwykle ryzykownym zabiegiem było objaśnienie tego, czym jest ciemna i jasna strona mocy. Do tej pory wszechobecna „moc” była enigmatyczną siłą, która przenika całą galaktykę, a podział na ciemność i jasność odpowiadał potocznemu i prostemu podziałowi na zło i dobro. Tym razem szczególnie natura ciemnej strony została wytłumaczona w inny sposób. Jej mrok i groza wynika z tego, że owładnięci przez nią są osobami skrajnie skoncentrowanymi na sobie – są idealnymi egoistami, którzy pragną jedynie narcystycznie zaglądać w głąb siebie, by tam odnaleźć odpowiedzi na wszystkie trapiące ich pytania. Jasność to altruizm, przyjaźń i wsparcie, ciemność natomiast jest siłą indywidualności, samotnością i skrajną koncentracją na sobie, wykluczającą jakąkolwiek empatię. Okazuje się więc, że tajemnicza moc ma więcej z psychologii czy filozofii, niż z jakiegokolwiek mistycyzmu.

Utrata nimbu niesamowitości okazała się ceną, jaką trzeba było zapłacić, by móc w bardzo ciekawy sposób spleść losy Rey i Kylo. To właśnie działający pod pseudonimem Ben Solo jest zdecydowanie najciekawszą i najważniejszą postacią w nowej trylogii – bohaterem, który przewraca do góry nogami działające do tej pory zasady rządzące gwiezdnowojennym światem oraz wprowadza zamęt w równowadze między jasnością i ciemnością. Kylo Ren jest postacią jakiej do tej pory w Gwiezdnych Wojnach nie było – niejednoznaczną, trudną do odgadnięcia, złamaną w środku, zasługującą na tyle samo współczucia, co pogardy. Jest dzięki temu najbardziej ludzki, a przy tym niezwykle intrygujący. Warto było poświęcić mistycyzm mocy, by stworzyć taką postać.

„Ostatni Jedi”, wbrew tytułowi, to prawdziwy początek nowego rozdania w świecie Gwiezdnych Wojen. Dopiero ta część ustanawia zasady gry, inaczej rozmieszcza akcenty, na co innego zwraca uwagę. Bardziej stawia na psychologiczną głębie i złożony portret postaci, niż na tajemnicę i religijny mistycyzm – co symbolizuje scena palenia świętych ksiąg zakonu Jedi. Ten charakterologiczny ciężar zostaje zbalansowany wykorzystanym w całkiem nowy i niezwykle ryzykowny sposób humorem. Oczywiście można nie zgadzać się z taką wizją rozwoju uniwersum, można tęsknić za starym, można oczekiwać większej liczby atrakcji i rozrywki. Ale nie można odebrać twórcom jednego – że nie poszli na skróty, nie odcinają kuponów od nostalgii, że wykazali się wielkim ryzykiem. Teraz mogą opijać swój sukces szampanem w jednym z wystawnych kasyn na Canto Bight i dzięki ich odwadze my również możemy do nich dołączyć.

Ocena: 8/10