Aaron Sorkin jest być może w tym momencie najbardziej znanym i cenionym scenarzystą w Hollywood. Tekstami do „Moneyball”, „The Social Network” i „Steve’a Jobsa” nie tylko wyrobił sobie świetną markę, ale również objawił się jako twórca o wyjątkowo charakterystycznym stylu pisma. „Gra o wszystko” jest jego reżyserskim debiutem, który skupia w sobie cechy jego poprzednich projektów.
Film opowiada o autentycznych losach Molly Bloom – dziewczyny, która w wieku trzydziestu paru lat miała na koncie zakończoną przez kontuzję karierę sportową, wyrok, odwyk, napisany bestseller i kilka milionów na koncie, zarobionych na stworzonej przez siebie sieci podziemnych kasyn. Wydaje się więc postacią skrojoną pod fabularny film pełen dramatów, skrajnych emocji, blichtru, marzeń i rozgoryczenia. I Sorkin nam to wszystko daje, ale robi to według własnych zasad, wcale nie koncentrując się na potoczystości akcji czy przeźroczystości formy, która miałaby za zadanie wydobycie na pierwszy plan intrygującej postaci.
Oglądając „Grę o wszystko” można doświadczyć paradoksalnego wrażenia. Z jednej strony szybko można zdać sobie sprawę, że historia życia Bloom wcale nie jest tak fascynująca, jak na pierwszy rzut oka się wydawała. Sensacyjność losów bohaterki jest pozorna. Znacznie więcej w jej opowieści dywagacji na temat kruczków prawnych, opisów sposobu funkcjonowania wielkiego hazardu, który rządzi się swoimi prawami, czy anegdot o pokerowych pojedynkach, fascynujących tylko zajmujących się tym zawodowo. Nie ma więc żadnego skandalu – bo wszelkie brudy hollywoodzkich gwiazd, zamieszanych w pokerowe podziemie Molly Bloom, zostały skrzętnie zamiecione pod dywan, nie padają również żadne nazwiska. Nie ma przy tym większych emocji na sali sądowej, ani nie czuje się, by kłębiłyby się one w sercu bohaterki – bo sprawa dość szybko staje się dość jasna. Ale to, jak się okazuje, nie ma większego znaczenia, bo głównym motorem napędzającym akcję wcale nie jest treść, lecz forma – charakterystyczny dla stylu Sorkina sposób opowiadania.
W filmach ze znakiem jakości Sorkina pada znacznie więcej słów, niż w przeciętnym filmie. Zazwyczaj wypowiada je narrator, który z offu opisuje wydarzenia, w których brał udział. Potokowi słów towarzyszy wyjątkowo dynamiczny montaż, szatkujący sceny na bardzo króciutkie ujęcia. Do tego dochodzi podbijająca emocjonalność muzyka, a nawet napisy na ekranie. Te wszystkie elementy zebrane w całość sprawiają, że każda kolejna scena jest zamkniętą całostką, operującą własną dramaturgią, mającą jedno zadanie – trzymać widzów za gardło. I nie ma znaczenia, czy mamy się śmiać, bać, gryźć paznokcie czy płakać – Sorkin jest niezwykle skuteczny i zawsze otrzymuje to, co sobie zamierzył.
Sposób prowadzenia narracji przez Sorkina jest tak skondensowany, sugestywny i wyjątkowy, że na pierwszy plan wychodzi jego literacki charakter. Być może najlepiej obrazuje to znakomicie poprowadzona scena początkowa, w której strona wizualna wydaje się jedynie towarzyszyć padającym słowom, wypowiadanym przez narratora. Opowiada ona o feralnych zawodach narciarskich, w których brała udział Bloom. Pechowy upadek spowodował zakończenie jej kariery. W scenie oglądamy pojedynczy zjazd – ale towarzyszą mu liczne retrospekcje, krótkie wtręty o zdolniejszych braciach, parafilozoficzne rozważania na temat sportowej rywalizacji i nieoczekiwana puenta, związująca film zaskakującą klamrą, dodającą całości metafizycznej głębi. Po obejrzeniu sceny ma się wrażenie, że osobiście doświadczyło się przejażdżki niebezpieczną trasą.
Ten fragment najlepiej zaświadcza o jakości całego filmu. Mam wrażenie, że Sorkin mógłby napisać scenariusz o zawodach wędkarskich, które dzięki jego stylowi zamieniłyby się w najbardziej fascynującą rzecz na kuli ziemskiej, w odpowiednich momentach trzymającą w napięciu i rzucającą puentami w najmniej oczekiwanych momentach. Ale wszystko ma swoją cenę – ta nieustająca pogoń, natłok wrażeń, potok słów, szybkość cięć montażowych i brak czasu na wytchnienie w pewnym momencie zaczyna męczyć i odciągać uwagę widzów od tego, co najważniejsze, czyli historii Molly Bloom. Dochodzi nawet do sytuacji, w której można zacząć się zastanawiać, jaki stosunek ma do swojej bohaterki reżyser, w jaki sposób widzowie powinni ją postrzegać i gdzie tkwi sedno opowiadanej historii. W pewnej chwili przestałem zastanawiać się, czy w tej historii wszystko logicznie się klei, a nawet straciłem nadzieję, że zrozumiem cokolwiek ze zdradzanych przez bohaterkę tajników pokerowego podziemia.
Nieustannie przepływające warstwy czasowe, igranie z wiarygodnością opowieści i prawdomównością narratora oraz równoległe prowadzenie kilku nitek fabularnych w pewnym momencie wprowadziły chaos, skutkujący zagubieniem w historii – i to nawet nie na poziomie fabularnym, a raczej intelektualnym. Na końcu filmu zrodziło się bowiem pytanie: w jakim celu Sorkin opowiada nam tę historię? By nas przestrzec, umoralnić, dać wgląd w sensacyjną sferę nocnego życia gwiazd Hollywoodu czy, ot, przedstawić intrygującą bohaterkę? Chyba każda z tych odpowiedzi jest jednocześnie prawdziwa i fałszywa, bowiem „Gra o wszystko” jest zarazem moralitetem, jak i po prostu rozrywką na wysokim poziomie.
Można więc zarzucać Sorkinowi manieryzm, zbytnie zapatrzenie we własny styl, którym stara się tuszować błahość opowiadanej historii. Ale z drugiej strony Sorkin poszedł all-in i postawił na grę najmocniejszą kartą, jaką ma w talii, czyli wybitnymi umiejętnościami technicznymi. I, jak się okazało, był to dobry ruch, bo trudno nie czerpać przyjemności z podziwiania jego biegłości żonglowania słowem, montażem czy muzyką. Ostatecznie więc można mieć poczucie niedosytu, że z historii Molly Bloom nie wyciśnięto całego emocjonalnego i moralnego potencjału, ale „Gra o wszystko” broni się jako wizualno-literacki majstersztyk, pełen ostrych dialogów, trafnych zbitek montażowych, znaczących ruchów kamery i przemyślanych aktorskich gestów.
Komentarze (0)