Premiera tygodnia – „Ave, Cezar!”: Wyznanie wiary

Z braćmi Coen nigdy nic nie wiadomo. Raz przybliżają się do kina arthousowego – adaptują McCarthy’ego, inspirują się Odyseją – innym razem całkowicie puszczają wodze fantazji, tworząc bezpretensjonalne kino rozrywkowe. Zazwyczaj jednak łączą te dwie strategie, bawiąc się gatunkami, przemycając niebanalne treści pod płaszczykiem trywialnej fabułki. Dopiero co Quentin Tarantino odcinał się w „Nienawistnej ósemce” od postmodernistycznego nihilizmu, upolityczniając ukazywaną przemoc, a Coenowie w „Ave, Cezar!” wręcz przeciwnie – kolejny raz wyznali swoją niezachwianą wiarę w estetykę dwukodowości i beztroskie żonglowanie schematami, obrazami i cytatami.

Wierzę, że bracia znakomicie bawili się na planie swojego nowego filmu. Zaprosili do współpracy cały zastęp znakomitych aktorów – m. in. George’a Clooneya, Scarlett Johansson, Frances McDormand, Ralpha Fiennesa, Tildę Swinton, Channinga Tatuma i Jonaha Hilla – każdemu oddając jedną scenę, umożliwiającą im zademonstrowanie swoich komicznych umiejętności. Cały film jest jedną wielką paradą cameo – jakby wszystkie te gwiazdy występowały w tej produkcji gościnnie, a jedynie Josh Brolin miał płaconą pełną gażę. Każdy z tych wielkich aktorów mógł zaspokoić swoje ego, a Coenowie przyozdabiać swój film kolejnymi rozpoznawalnymi twarzami. Klasyczna sytuacja win-win. Tylko nikt nie pomyślał o widzach. Na plakatach i zwiastunach obsada błyszczy i zachęca do powędrowania do kin – w końcu rzadko kiedy możemy w jednym filmie zobaczyć tak wiele gwiazd. Podczas seansu entuzjazm jednak opada, gdy okazuje się, że każdy z nich dosłownie przelatuje przez ekran, pozostawiając co prawda uśmiech na twarzy, ale w równym stopniu niedosyt.

Trudno się pisze o tym filmie. Przez większą część seansu może irytować jego patchworkowa struktura, narcystyczne upajanie się zgromadzoną obsadą, plejada żartów, z których jedynie niektóre są świeże i rzeczywiście zabawne, a przede wszystkim znikoma fabuła. Gdy film dobiega końca i jest się już przekonanym, że całość za chwilę spektakularnie się rypnie, dzieje się coś (nie zdradzę co, o nie!) i nagle wszystko zaczyna nabierać sensu. Każdy wątek łączy się ze sobą, angaż gwiazd przestaje wyglądać na zwykły chwyt marketingowy, brak koherentnej fabuły zostaje usprawiedliwiony, struktura zbudowana na przechodzeniu od scenki do scenki umotywowana. Nie wyjawię za wiele, gdy powiem, że „Ave, Cezar!” jest filmem o wierze, a raczej o mocy objawienia – niezależnie jednak, czy nawracamy się na judaizm, chrześcijaństwo, komunizm czy wiarę w siłę kina. Ta ostatnia wybrzmiewa jednak najdonośniej.

Akcja filmu rozgrywa się w Hollywoodzie lat 50. Główny bohater – Eddie Mannix – jest producentem filmowym, zaabsorbowanym swoim najnowszym filmem, epicką historią Rzymianina nawracającego się pod wpływem boskiego objawienia. Zdjęcia muszą zostać przerwane, gdy z planu znika główna gwiazda – Baird Whitlock. Okazuje się, że został porwany, a Mannix musi radzić sobie bez głównego członka obsady. W tym momencie w klasycznym filmie gatunkowym rozpoczęłoby się śledztwo, które doprowadziłoby nas do rozwiązania zagadki tożsamości porywaczy. Moglibyśmy również z zapartym tchem śledzić brawurową akcję odbicia zakładnika. Nic z tych rzeczy. Twarze porywaczy zostają ujawnione już na samym początku (a nawet już w zwiastunie), a ich motywy – które stanowią najbardziej rozbrajającą część produkcji – skrupulatnie wyjaśnione. Również Mannix nie sposobi się do poszukiwań swojej gwiazdy. Woli przygotować żądaną sumę pieniędzy – co okazuje się znacznie łatwiejsze niż w innych podobnych historiach – i gubić tropy przed czującą krew prasą. Wraz z Mannixem spacerujemy więc po halach studia, podglądamy kolejne produkowane filmy, oglądamy wyjęte prosto z nich sceny i upajamy się blaskiem gwiazd i hollywoodzkiego słońca.

„Ave, Cezar!” to film o branży filmowej mający na celu wyznanie wiary w siłę kina. Coenowie przenoszą nas do klasycznej epoki Hollywoodu, w którym dominowało kino atrakcji i sami chcą taki film zrobić. Śmieją się z branży, czyli zarazem z samych siebie, bawią się popularnymi stereotypami na temat scenarzystów, aktorów czy statystów. Konstruują mini-fabułkę po to tylko, by zabawiać się i nas kinem – gatunkowymi przyzwyczajeniami, schematami, mitami i fantazmatami. Budują nie dwu- czy trójwarstwową konstrukcję, lecz wielowarstwową. Trudno w pewnym momencie połapać się, czy oni tak na serio czy dla żartu. Są bardzo poważnymi zgrywusami. Choćby się chciało, trudno więc ich na czymkolwiek przyłapać. Każdą słabość można przewlec w siłę. Brak fabuły? Przecież to gra ze strukturą klasycznego kina. Nadreprezentacja gwiazd? Jest Hollywood, muszą być gwiazdy – to oczywiste. Suche żarty? Obejrzyjcie filmy z lat 40. i 50… I tak dalej.

Całość jest symulakrową symulacją – wielkie hale zdjęciowe udają wielkie hale zdjęciowe sprzed lat, wielkie gwiazdy współczesnego kina grają wielkie gwiazdy klasycznego Hollywood. Film ogrzewa się żarem nostalgii i estetyką dawnej kinematografii – naśladując ją i rekonstruując zarazem. Wszystko jest tu jawnie sztuczne, bo to przecież tylko kino – fabryka snów, do której prawda nie ma wstępu. Pozostaje tylko wiara, dla której prawda jest zabójcza – unieważnia ją, czyni zbędną. W genialnej scenie scenariuszowych konsultacji z reprezentantami różnych Kościołów, duchowni zaczynają kłócić się o dzielące ich dogmatyczne różnice. Prawda? Nie ma takiej – jakby powiedział Smarzowski. Pozostaje tylko fikcja podparta wrażeniem realności – objawienie dające wiarę.