MFF T-Mobile Nowe Horyzonty #10 – Sztuka mięsa

Po dziesiątym dniu festiwalu „Manifesto” Juliana Rosefeldta dołączyło do nielicznego grona najlepszych filmów tej imprezy. Jest to niezwykła intelektualna przygoda i pokłon złożony sztuce. Równie niezwykłą przygodę, choć całkowicie odmienną, zafundował jeden z największych przebojów tegorocznej edycji, czyli „Mięso” Julii Ducournau. Oba filmy były zdecydowanie najjaśniejszymi punktami dziesiątego dnia, ale reszta obejrzanych przeze mnie filmów również zasługuje na uwagę!

120 uderzeń serca, reż. Robin Campillo

Film Campilla opowiada o francuskich aktywistach, działających na początku lat 90. na rzecz popularyzacji wiedzy o AIDS. To grupa młodych ludzi – zarówno chorujących, jak i zdrowych, heteroseksualistów, homoseksualistów, a nawet matek walczących o prawa dla swoich dzieci. Campillo pokazuje akcje protestacyjne, podczas których aktywiści oblewali sztuczną krwią zarówno członków rządowych organizacji, którzy zamiast pomagać w tej gorącej sprawie, jedynie gadali, jak i pracowników koncernów farmaceutycznych, nieśpiesznie przygotowujących nowe leki. Reżyser opowiada o działaniach grupy, związkach między bohaterami, miłościach, współpracy i zawiązywaniu trudnej solidarności w niezwykle stonowany, momentami wręcz chłodny sposób. Skupia się na długich dyskusjach grupy aktywistów, ich rozmowach, sporach, planowaniu nowych inicjatyw. Ostatecznie historia ta składa się w opowieść o młodych ludzi, którzy zostali zmuszeni do walczenia o prawo do miłości, godności i życia w czasach zarazy. Jednak ze względu na sprawozdawczy charakter filmu, nie jesteśmy w stanie zbyt blisko podejść do bohaterów – na tyle przynajmniej, byśmy poczuli z nimi silniejszą, emocjonalną więź. A przecież nie trudno byłoby sympatyzować z ludźmi znajdującymi się na progu dorosłości, którzy zostali napiętnowani przez społeczeństwo i musieli zmierzyć się ze świadomością przedwczesnej śmierci. To dedramatyzujące przegadanie, będące konsekwencją przeintelektualizowania, oraz sprawozdawczy chłód odbiera wiele, a nie daje nic w zamian – zabiera empatię, ale nie problematyzuje w ciekawy, nowy sposób podjętego tematu. Ostatecznie film Campillo ogląda się z zadziwiającą obojętnością, bo przecież bohaterowie zasługują na głębsze zrozumienie, którego jednak ten film im nie zapewnia.

Ocena: 6/10

Tarapaty, reż. Marta Karwowska

Kino dla dzieci jest jednym z priorytetów polskiej kinematografii. Choć tego typu filmów powstaje u nas coraz więcej, wciąż istnieje zapotrzebowanie na rodzime opowieści dla najmłodszego widza. „Tarapaty” były zapowiadane jako projekt ambitniejszy od poprzednich, dzieło godzące prawidła gatunkowe z artystycznymi. Niestety seans przynosi rozczarowanie. Głównie za sprawą swojej estetycznej wtórności i braku fabularnej oryginalności. To niebywałe, że każdy polski film dla dzieci musi rozpocząć się od tego, że dzieciak dziwnym trafem trafia do ciotki – co jest nie tak z ciociami w naszym kraju, że za każdym razem muszą się okazać najgorszymi wiedźmami?! Pomijając to pytanie, należałoby zastanowić się nad ograniczeniami konwencji kina dla dzieci – dlaczego musi w nich za każdym razem pojawić się motyw mapy, skarbu, zawiązywania niełatwej przyjaźni i szajki złodziei. Widzieliśmy to  już wiele razy, czy nie da się opowiedzieć czegoś bardziej oryginalnego? Najwyraźniej wciąż brakuje nowych pomysłów. Tyle dobrego, że Karwowska miała ciekawą ideę na rozpisanie intrygi – wykorzystała warszawską legendę miejską o wciąż istniejącym obrazie Pabla Picasso, namalowanego na ścianie jednego z mieszkań Warszawy. Według oficjalnych informacji malowidło zostało zamalowane, ale scenarzyści „Tarapatów” postanowili na ten temat nieco pofantazjować. Na tym jednak oryginalność tego przedsięwzięcia się niestety kończy. Reszta korzysta z do cna ogranych motywów mapy, skarbu, złodziei, ciotki, przyjaźni, psa, opuszczonego domu, nieobecnych rodziców itp. Do tego wszystkiego kuleje scenariusz, który nie tylko odstrasza wtórnością, ale również niedorzecznością, słabymi dialogami, nieprawdopodobieństwami, na siłę wykoncypowanymi zwrotami akcji, uproszczeniami i banałami. Do tego dochodzi słaba gra aktorska – przede wszystkim odtwórców młodych bohaterów – chaos narracyjny, montażowy, uniemożliwiający bezproblemowe orientowanie się w śledzonej historii, i brak humoru. Polskie kino wciąż musi czekać na dobrą realizacje kina familijnego.

Ocena: 4/10

Uczciwy człowiek, reż. Mohammad Rasoulof

Współczesne kino irańskie przypomina pod pewnymi względami polską kinematografię końca lat 70. Może pochwalić się kilkoma reżyserami rozpoznawalnymi i cenionymi na świecie, którzy wyznaczają tematyczne i estetyczne trendy w ich narodowej kinematografii. Tamtejsze kino spokojnie moglibyśmy nazwać irańską wersją kina moralnego niepokoju – zarówno ze względu na podejmowane tematy, jak i estetykę. Szara, nieciekawa, mało spektakularna warstwa obrazowa polskich filmów końca lat 70. współgrała z podejmowanymi tematami, odnoszącymi się do moralnej, politycznej i społecznej kondycji kraju. W przypadku „Uczciwego człowieka” jest podobnie. Ekran zalewa szarzyzna, bohaterowie są smutni i brzydcy. Funkcjonują oni w wyjątkowo nieprzyjaznej, opresyjnej rzeczywistości. Film Rasoulofa jest lekcją moralności. Opowiada o tytułowym mężczyźnie, który brzydzi się korupcją i nielegalnymi interesami. Jeżeli posiada zakazany przez imama alkohol, to tylko dla własnych celów. Zostaje jednak wciągnięty w wielopoziomową intrygę, która zaczęła się od, wydawałoby się, mało istotnego incydentu. Mężczyzna prowadzi niezbyt dochodowy interes hodowli złotych rybek. Ciążą na nim zaciągnięte kredyty, a na domiar złego lokalna firma wodociągowa odcięła dopływ wody do jego gospodarstwa. Zirytowany idzie odkręcić właz tamy i wdaje się w bójkę z ochroniarzem. Za to zostaje wsadzony do aresztu. W tym momencie wpada w iście kafkowski labirynt piętrzącej się biurokracji, która jest napędzana wszechobecną korupcją. Rasoulof w bardzo prosty i dosłowny sposób pokazał, w jaki sposób współczesny, zdemoralizowany stan irańskiego państwa wpływa na zwykłych, również tych najuczciwszych obywateli. Film nie posiada siły precyzyjnych, moralnych przypowieści Asghara Farhadiego – jest fabularnie znacznie skromniejszy, bardziej dosłowny i dosadny. Co nie zmienia faktu, że w niezwykle sugestywny, przekonujący, etycznie przewrotny sposób wymierza celny cios urzędniczym patologiom.

Ocena: 6/10

Manifesto, reż. Julian Rosefeldt

Intelektualna podróż po ideach, koncepcjach i sztuce XX wieku. Erudycyjna uczta, która prowokuje, inspiruje, dekonstruuje, polemizuje i bezkarnie drwi. Rosefeldt dokonał tego sięgając po najbardziej znane i wpływowe manifesty zeszłego stulecia. Wcielająca się w 13 różnych postaci, Cate Blanchett cytuje miedzy innymi Marksa, Marinettiego, Le Corbusiera, Virilio, Godarda czy von Triera. Te sławne słowa zestawia zostają za każdym razem z krótką scenką, stającą się nowym kontekstem, w zaskakujący sposób podejmując dyskusję z wpisanymi już do kanonu wypowiedziami. Rosefeldt nie zdradza kogo cytuje, nie tworzy żadnej ramy historycznej, wręcz wyrywa słowa z pierwotnego kontekstu, by sprawdzić, w jaki sposób rezonują w innym. Nowa rama interpretacyjna nie jest przypadkowa. Marksa cytuje bezdomny, Virilio prezenterka telewizyjna, dadaistów pogrążona w żałobie kobieta podczas pogrzebu (sztuki?), futurystów natomiast maklerka giełdowa. Dzięki kolażowemu, chciałoby się powiedzieć: dadaistycznemu, zestawieniu tworzy nową interpretację, która testuje przede wszystkim aktualność wybranych manifestów. Odkrycia Rosefeldta są czasami niezwykłe i kompletnie nieoczekiwane. Świadczą one czasami o żywotności, a kiedy indziej całkowitej absurdalności i śmieszności słów, które onegdaj odcisnęły piętno na sztuce i życiu społecznym. Marinetti był profetą, zapowiadającym bałwochwalcze wielbienie szybkości rynkowych przepływów? Godard tworzył sztukę pedagogiczną? Le Corbusier wytworzył nowego, zmechanizowanego człowieka? Można się zaśmiać na sama myśl, wręcz wydrwić czasami naiwne, czasami ironiczne i nazbyt prowokacyjne fantazje Rosefeldta na temat życia społecznego XX wieku. Ale nie można mu odebrać intelektualnego polotu, erudycyjnego wigoru i inspirującej mocy. „Manifesto” bliżej do wideoeseju niż klasycznego filmowego spektaklu. Jest formą wypowiedzi naukowej, pełnej śmiałych tez, innowacyjnych interpretacji, myślowych eksperymentów. Ale nie jest pozbawiony humoru, dystansu, przywiązania do estetyki obrazu i potoczystości prowadzenia pofragmentowanej narracji. Film Rosefeldta nie jest brykiem z humanistyki XX wieku, lecz próbą zgłębienia wpływu sztuki na życie społeczne, test znaczenia intelektualistów, artystów i humanistów na codzienne, prozaiczne życie. Teza postawiona przez Amerykanina jest prosta: sztuka ma wielką siłę, z której na co dzień nie zdajemy sobie sprawy.

Ocena: 8/10

Mięso, reż. Julia Ducournau

Wszyscy jesteśmy kanibalami miłości. A przynajmniej tak wynika ze znakomitego debiutu Julii Ducournau. Miłość łączy się z bólem i zostawia trwałe ślady, łączy się przecież również z fizyczny łaknieniem cudzych ciał, odciska swoje fizjologiczne piętno – wiąże się z bólem pierwszego razu, napięciem pożądania, narastającym podnieceniem. O tym wszystkim i nie tylko, bo wykorzystywana metaforą jest o wiele bardziej pojemna, opowiedziała Francuzka w niezwykle oryginalnym „Mięsie”. Jej film jest przede wszystkim wielkim ukłonem w stronę body horroru, na czele z mistrzem tego gatunku Davidem Cronenbergiem. Debiutantce udało się znaleźć tak przekonującą, sugestywną i atrakcyjną fabularnie metaforę, która świetnie nadała się do opisania tego, co dzieje się w ciele i psychice zaczynającej życie seksualne osoby. Główna bohaterka jest wegetarianką, która właśnie idzie na studia. Wyjeżdża z rodzinnego miasta, by zamieszkać w akademiku przy uczelni specjalizującej się w weterynarii. Podczas tradycyjnych otrzęsin zostaje zmuszona, by zjeść surową nerkę królika. Od tego momentu jej ciało zaczyna przechodzić gwałtowne zmiany, a w trzewiach rodzi się głód – za tytułowym mięsem i to najlepiej ludzkim. Reżyserka świetnie wykorzystuje konwencję horroru, by nadać budowanej metaforze nieoczywiste znaczenia, ani na moment nie opuszczając się w banał. Operuje dosłownością, obrzydliwością, wydzielinami i ekstremalnymi stanami ciała – szokuje, zniesmacza, ale przede wszystkim daje do myślenia. Świetnie godzi ze sobą gatunkowość, a co za tym idzie pierwiastek rozrywkowy, z warstwą intelektualną – symboliczną. Nikt wcześniej tak spójnie nie wykorzystał motywu kanibalizmu, który idealnie rymuje się z miłością, poświęceniem, pożądaniem i erotycznym podnieceniem. Ciała są sexy – więc pewnie też smaczne.

Ocena: 7/10