„Kawki na drodze” to film o lataniu. Polski tytuł jest nieprzypadkowy, tak jak ten angielski, czyli „Winter Flies” – „Zimowe muchy”. Te bzyczące insekty bohaterowie tropią ze szczególną uwagą, w telewizji natomiast oglądają program o motylach, które potrafią pokonywać imponujące dystanse. Dwóch nastolatków – Mara i Hadus – też wyruszają w drogę, by niczym na skrzydłach podążyć w stronę marzeń. Rzeczywistość jednak każe im nieustannie schodzić na ziemię.
Marzenia, za którymi pędzą młodzi, nie są szczególnie sprecyzowane. Może by się wybrać do Francji? Może wcielić do Legii cudzoziemskiej? A najchętniej, to znaleźć jakąś dziewczynę, która by im „dała”, albo przynajmniej „pokazała”. Reżyser upaja się tą niedojrzałością swoich bohaterów, ich nieutemperowaną sowizdrzałością. Ani przez chwilę nie przychodzi mu do głowy myśl, by spojrzeć na nich z pozycji moralizującego dorosłego. Woli zanurzyć się w tej rubasznej i niekoniecznie skomplikowanej wyobraźni.
Zamiana reżysera w surowego pryncypała zazwyczaj nie kończy się niczym dobrym, ale w tym przypadku przyjęcie pozycji niemego obserwatora wydaje się rozwiązaniem zbyt łatwym i irytująco bezpiecznym. A przy tym również zwyczajnie artystycznie nieciekawym. Pozostaje nam bowiem jedynie oglądanie kolejnych wygłupów i występków dwójki rozrabiaków, które nie składają się na żadną spójną wypowiedź – ani o problemach dojrzewania (bo nie jest nim przecież ciągłe gadanie o seksie), ani o problemach społecznych młodych ludzi (bo ten kontekst nie został wystarczająco rozwinięty).
Co więcej, reżyser tak bardzo sympatyzuje z frywolnością swoich bohaterów, że kompletnie stracił panowanie nad opowiadaną historią. Brakuje jej początku – za który musi nam wystarczyć po prostu spotkanie dwójki niedookreślonych bohaterów, którzy ruszają razem w podróż po Czechach skradzionym samochodem – i przekonującego zakończenia, które jakkolwiek spuentowałoby opowieść. Nie przekonuje również wybór sposobu prowadzenia narracji. Na przemian oglądamy bowiem wydarzenia z wielkiej wyprawy i te rozgrywające się zaraz po niej, gdy jeden z chłopaków zostaje złapany przez policję. Jedynym wytłumaczeniem tego wyboru jest chyba próba pokazania bohatera z nieco innej, być może nieco bardziej wrażliwej, strony, ale jest to podane w tak naiwno-konwencjonalny sposób, że trudno uwierzyć w tę „lepszą” część chłopaka.
To wciąż za mało, by uznać naszych rozbrykanych kolegów za postacie co najmniej zasługujące na uwagę. Nie wiemy bowiem dlaczego uciekają, ani co im siedzi w głowach – a co najgorsze, wcale nie mamy ochoty się tego dowiadywać. Reżyser na dodatek zamiast komplikować ich sylwetki, doprecyzowywać motywacje, zachęcać widzów do rozgryzania ich psychiki, woli podążać za stereotypami o rozerotyzowanych nastolatkach, wrażliwych łobuzach i nierozumiejących stróżach prawa.
Jeśli Mara i Hadus faktycznie przypominają muchy, to raczej te w smole – tak wolno i niemrawo pchają akcję filmu. Z kawkami natomiast mają wspólnego tylko tyle, że przed seansem dobrze strzelić sobie jedną, by nie zasnąć. Dawno nie widziałem tak mało angażującego filmu o rozbrykanych nastoletnich łobuziakach.
Komentarze (0)