Nowe Horyzonty – „Beats”, reż. Brian Welsch

Najlepsza filmowa impreza roku! Kino rewolucyjne i rewelacyjne zarazem. Pochodzące z serducha, naładowane energią, dudniące hipnotyzującym ravem, który zachęca nas do rozkręcenia na sali kinowej prawdziwego party i pokazania środkowego palca każdemu, kto chciałby narzucić nam swoją wolę. Brian Welsch ma duszę imprezowicza, ale nie brak mu również chłodu świadomości i głębszej refleksji.

Szkocja, rok 1994. Za moment w Wielkiej Brytanii wejdzie w życie ustawa zakazująca zgromadzeń przy muzyce z takim samym następującym po sobie beatem. Ma być wycelowana w imprezy rave, które stały się plagą społeczną, utożsamioną z najgorszą patologią. Policja z zapamiętałością wartą lepszej sprawy tropi tego typu imprezy i rozbija je, okładając imprezujących pałkami i wciskając do aresztu. Paranoja społeczna narasta, podobnie jak potrzeba buntu i protestu w sercach młodzieży.

W tych ciekawych czasach żyje dwójka kumpli z podwórka, którzy na co dzień borykają się z własnymi problemami. Johnno za moment ma się przeprowadzić do nowego domu i żyje pod butem coraz bardziej panoszącego się w jego rodzinie ojczyma-policjanta. Spanner natomiast nie potrafi sobie poradzić z agresją starszego brata, wyładowującego swoją frustrację na nim. Wszystko, co złe odchodzi w dal, gdy uda im się złapać w radio fale z audycjami nadającymi muzykę rave. Dopiero wtedy przestają myśleć i oddają swoje ciała we władanie beatowi. Nic dziwnego, że zapragnęli wybrać się na jedną z tajnych imprez.

Film posiada strukturę powieści inicjacyjnej – przekraczania kolejnych granic, doświadczania różnych wymiarów życia i wchodzenia w dorosłość. Tym razem wiąże się ona z oswobodzenia się z fałszywych autorytetów i rebelii wycelowanej w uciskające prawo i normy społeczne. Welsch jest prawdziwym buntownikiem – jest w nim gniew punka, psychodelia hippisów, beztroska disco, czyli wszystko, co miała kultura rave. Ale ma on coś jeszcze, przenikliwe, wieloaspektowe spojrzenie w głąb społeczeństwa. W jego zabawno-smutnej opowieści policjanci mają swoje racje, raverzy mogą okazać się kompletnymi dupkami, gnębiący bracia potrafią przejść przemianę, a beztroska chłopców należycie ukrócona.

W żadnej mierze nie oznacza to jednak, że Welsch staje po stronie uciskających – wręcz przeciwnie, ale jego spojrzenie na rzeczywistość nie jest czarno-białe, wbrew kolorystyce, w jakiej utrzymany jest obraz filmu. Przy tym „Beats” to bardzo mocny apel polityczny – by się organizować, skrzykiwać, solidaryzować i przeciwstawiać wszystkim tym, którzy myślą, że wiedzą lepiej, co dla nas dobre; by wzniecać rewolucję, gdy jest taka potrzeba, czyli wtedy, gdy dokonuje się zamach na naszą wolność i tożsamość. Ale na szczęście polityka pozostaje tu w tle, na pierwszym planie jest porywająca narracja – wiele świetnego humoru, jeszcze lepszej muzyki, dynamicznej akcji, fantastycznych przygód i prawdziwej przyjaźni. Bo „Beats” to również film o przyjaźni, klasyczne buddy movie. Film kumpelski opowiadający o tym, jak ważne jest mieć kogoś, na kim zawsze możesz polegać.

„Beats” to kino przebojowe, energetyzujące, momentami psychodeliczne, wibrujące, ale również gniewne, nawołujące do rewolucji i walki z represjami. Jednocześnie szczeniackie i dojrzałe. Wbijające nam do głów jedną myśl: nie pozwólcie sobie odebrać własnej wolności, jakkolwiek ją pojmujecie. Róbmy więc rewolucję! A przynajmniej bywajmy lekkomyślni i nieodpowiedzialni. Rave to the grave!

Ocena: 7/10