Premiera tygodnia – „Avengers: Wojna bez granic”: Kino totalne

Jeśli ktoś się zastanawia, jak współcześnie może wyglądać kino totalne, to „Avengers: Wojna bez granic” daje na to jasną odpowiedź. To nie tylko kino pełne akcji i wizualnego przepychu, ale również, a może właśnie przede wszystkim, przeładowane emocjami, wzruszeniami, humorem i tragicznymi rozterkami znanych i lubianych bohaterów. Kluczem do sukcesu filmu braci Russo okazało się dociążanie go wciąż nowymi atrakcjami, co świetnie koresponduje z koncepcją filmu, dla którego punktem wyjścia jest przecież gromadzenie najważniejszych superbohaterów. Ale z drugiej strony wydaje się, że najnowsza odsłona losów marvelowskiego uniwersum wyznacza szczyt możliwości przyjętej formuły. Jej przekroczenie musiałoby się wiązać z radykalnym przełamaniem konwencji.

„Avengers: Wojna bez granic” to film w wielu wymiarach radykalny, stawiający na momentami wręcz szokujące rozwiązania fabularne, ale również niespodziewane spotkania i interakcje między bohaterami. Ich celem jest nieustanne podbijanie napięcia i mieszanie w kotle uniwersum, by bohaterowie trafiali w miejsca, gdzie jeszcze nigdy nie byli i spotykali postacie z wydawałoby się kompletnie innych marvelowskich bajek. Z tego powodu idealnym widzem filmu braci Russo jest zagorzały fan, który czerpie największą przyjemność z niespodziewanego krzyżowania się losów bohaterów, żartów na temat tego, co już kiedyś oglądał, eksplorowania znanych cech bohaterów, ale również zmian w ich uzbrojeniu, wyglądzie czy zachowaniu. Tego filmu nie da się więc oglądać w oderwaniu. Był robiony z myślą o podsumowaniu pewnego etapu w dziejach uniwersum, które ma finalnie przynieść przesilenie oraz otworzyć Marvela na całkiem nowy wymiar filmowej przygody.

Tę „fanocentryczność” można potraktować zarówno jako wadę, jak i zaletę. No bo ktoś, kto ma zamiar dopiero rozpocząć swoją przygodę z filmami Marvela będzie czuł się w tej opowieści zagubiony, a jeżeli nawet na poziomie fabularnym będzie potrafił złożyć opowieść w całość, to z pewnością nie będzie się bawił tak, jak powinien. Ale, nie oszukujmy się, filmy superbohaterskie już od jakiegoś czasu nie są tworzone z myślą o przypadkowym widzu, a twórcom najbardziej zależy na prześciganiu się w dopieszczaniu fanów, których jednocześnie zmuszają do śledzenia kolejnych odsłon losów swoich ulubionych postaci. I trzeba powiedzieć, że twórcom wychodzi to znakomicie, czuć, że za każdym z ich filmów stoi ktoś, kto kocha to, co robi i naprawdę dobrze zna swoich odbiorców. A oglądając najnowszych „Avengersów”, ma się wrażenie, że tworzyła go ekipa niemniej super, jak ta, która chroni świat przed zagładą.

Przede wszystkim imponować może złożoność opowieści, która rozgrywa się jednocześnie w kilku odległych miejscach we wszechświecie, ale ani przez moment nie traci na czytelności i spójności. Twórcy mnożą kolejnych bohaterów, miksują konwencje i światy, a mimo to nie ma się wrażenia przesytu, chaosu czy niekoherencji. Ale mieszanie przeciwieństw, składanie spójnej całości z eklektycznych elementów i nieoczekiwane przełamywanie konwencji czy natychmiastowe zmiany tonacji to chyba najważniejsza cecha filmu Russo. W jedną chwilę twórcy potrafią przeskoczyć z rozbudowanej, epickiej, niezwykle imponującej sekwencji pojedynku do wyjątkowo kameralnej sceny emocjonalnego dialogu. Na tym polu również szykują fanom niespodzianki, bowiem to bohaterowie, którzy do tej pory byli przede wszystkim nośnikami humoru i dostarczali uniwersum niezbędnej dawki ironii, okazują się najbardziej tragiczni. Nie oznacza to, że twórcy przekłamali charakterystykę tych postaci – dodali im po prostu nowych wymiarów. Dzięki temu ma się wrażenie, że oglądając kolejny raz te same postacie, dowiedzieliśmy się o nich czegoś faktycznie nowego. I, co chyba istotniejsze, bracia Russo potrafili sprawić, że tak różnorodne uniwersum Marvela faktycznie przedstawia się jako jedność – strażnicy galaktyki mogą stanąć ramię w ramię z Czarną Panterą czy Spider-Manem, a Thor ruszyć w odległe części  galaktyki razem z Rocketem.

„Wojna bez granic” jest idealnym blockbusterem – gromadzi ogromną ilość gwiazd, nie szczędzi na spektakularne efekty specjalne, idealnie potrafi wyważyć akcję i emocjonalność, oferuje sporą dawkę celnych dowcipów, kiedy trzeba jest epicki i podniosły, by za moment wszystko obrócić w żart i pchać akcję kolejnymi zaskakującymi twistami. Doprowadza do ekstremum to wszystko, z czym mieliśmy do czynienia we wcześniejszych filmach Marvela. Równocześnie jednak w tym wszystkim brakuje jakiejś ciężkości, czegoś co dodałoby wagi oglądanym wydarzeniom. Można odnieść wrażenie, że cała historia to jedynie konglomerat dobrze znanych elementów, pusta gra o zerowej stawce, która bawi się tym, co już wcześniej stworzyła – bez żadnego otwarcia na rzeczywistość pozafilmową. Nie zwracałbym na to uwagi, gdybym nie wiedział, że Marvel potrafi być inny. Udowodnił to choćby w „Kapitanie Ameryka: Zimowy żołnierz”, „Kapitanie Ameryka: Wojna bohaterów” czy w ostatniej „Czarnej Panterze”. „Wojna bez granic” to idealnie oszlifowana błyskotka, ale niestety nic więcej.

Szansą na dodanie głębi tej całej opowieści był czarny charakter – Thanos. W zamierzeniu twórców miał być postacią tragiczną, z która można byłoby współodczuwać, a nawet do pewnego stopnia zgadzać. To nawet jego można nazwać głównym bohaterem, bo to właśnie on ciągnie akcję i wokół jego działań gromadzą się pozostali bohaterowie. Ostatecznie jednak okazało się, że jest najsłabszym elementem opowieści, a dramatyzm jego losów i podjętych wyborów nie wybrzmiewa. Jego celem jest przywrócenie równowagi we wszechświecie poprzez zabicie połowy jej mieszkańców. Umożliwić ma mu to zgromadzenie sześciu kamieni nieskończoności, dających władzę nad wszystkimi. Twórcy jednak nie kłopotali się, by pokazać, że planety faktycznie są przeludnione i potrzebują jakiejś formy „oczyszczenia”, a przecież łatwo byłoby to uwidocznić, choćby na przykładzie Ziemi. Dzięki temu nie mamy dylematu, czy Thanosa lubić czy nienawidzić, w naszych oczach jest po prostu kolejnych szaleńcem, któremu się wydaje, że niesie na swoich barkach ciężar wszechświata. Ani przez moment nie da się z nim więc sympatyzować, czy wzruszyć, gdy ten w pewnym momencie musi poświęcić coś, co kocha najbardziej – w jego ustach wszystko brzmi jak kłamstwo i blaga. Tragizm Thanosa jest więc pozorny, podobnie zresztą jak radykalizm gestu z finału opowieści.

Maksymalizowanie wrażeń – emocjonalnych, immersyjnych, spektakularnych, intertekstualnych, fanowskich – taki był pomysł braci Russo na „Avengers: Wojna bez końca”. I został on zrealizowany w stu procentach, proponując współczesną wersje kina totalnego: oddziałującego na wszystkie zmysły, angażującego i wciągającego. „Wojna bez końca” jednocześnie potwierdza to, co już było wiadomo od jakiegoś czasu: że projekt kina superbohaterskiego okazał się niezwykle udany i świetnie wpisał w technologiczne możliwości współczesnego kina oraz potrzeby dzisiejszego odbiorcy. Dzieło braci Russo jest punktem szczytowym eksploatowanej od lat formuły kina rozrywkowego, a więc równocześnie dla niej zagrożeniem – czy włodarze Marvela mają już pomysł na nowy sposób opowiadania o swoim uniwersum?

Ocena: 7/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.