Recenzja – „W lesie dziś nie zaśnie nikt II”: Krwawy twist

Pierwsza część „W lesie dziś nie zaśnie nikt” Bartosza M. Kowalskiego to było coś! Jeszcze nikt w rodzimym kinie nie odważył się na takie połączenie groteski, obrzydliwości i humoru. Może to i była kalka z autoironicznych slasherów rodem z USA, ale była to kalka udana i swojska, na dodatek na polu naszej kinematografii po prostu oryginalna. Nic więc dziwnego, że Kowalski podążył śladem Sama Raimiego oraz innych klasyków gatunku i nakręcił kontynuację.

To właśnie sequele często okazały się w historii horroru filmami bardziej spełnionymi niż pierwsze części. Dziś wszyscy pamiętają „Martwe zło II”, a znacznie mniej osób „jedynkę”. Niestety tak nie będzie w przypadku „W lesie dziś nie zaśnie nikt II”, które w żaden sposób nie jest w stanie dorównać poprzedniemu epizodowi. Druga część cierpi po prostu na brak inwencji twórczej – pasożytniczo czerpie z oryginału i nie ma nic ciekawego do dodania. Prócz zwrotu akcji.

Mam wrażenie, że cały film powstał tylko i wyłącznie z powodu fabularnego twistu, który – jak mniemam – był pomysłem wyjściowym na kontynuację. Oczywiście za wiele nie mogę zdradzić, bo cała przyjemność płynąca z oglądania drugiej części tkwi właśnie w fabularnej wolcie. Faktycznie – wolta jest udana, zaskakująca i całkiem oryginalna, a także przydatna w procesie autoironicznej dekonstrukcji zasad horroru i świadomej grze z oczekiwaniami widzów i regułami historycznego rozwoju gatunku.

Problem jednak w tym, że twist następuje po godzinie akcji, a gdy już wybrzmiewa, twórcy całkowicie nie są wstanie czerpać z jego potencjału. Film rozpoczyna się nazajutrz po wydarzeniach z pierwszej części. Akcja dzieje się na komisariacie, gdzie trafia dwóch braci-potworów i Zosia, która jako jedyna z grupy bohaterów uratowała się. Twórcy ewidentnie nie mieli pomysłu, jak rozruszać akcję, więc wysyłają Zosię wraz z policjantem do domu braci na wizję lokalną. Nie ma to większego sensu – dlaczego bowiem Zosia jest przetrzymywana jako oskarżona, czemu jedzie z nią na miejsce zbrodni tylko jeden policjant i z jakiego powodu nie czekają na prokuratora? Mam wrażenie, że takich pytań twórcy sobie nawet nie postawili, liczyło się tylko to, by jakoś rozkręcić fabułę. Można się domyślić, że w strasznym domku coś pójdzie nie tak i na odsiecz będą musieli ruszyć pozostali policjanci – Adaś i Vanessa. Do nich dołączają dwaj „terytorialsi” i tu akcja powinna na dobre ruszyć z kopyta.

Tak się jednak nie dzieje, bo akcja nagle grzęźnie, nie jest ani krwawo, ani strasznie, ani śmiesznie. Jedynie irytująco – bo Vanessa i Adaś to postaci ciosane niezwykle grubo, które wiadomo, co zrobią i jak skończą. Mam wrażenie, że w tym momencie akcja się hibernuje i czeka na twist. Twist – jak powiedziałem – satysfakcjonujący, ale na krótko. Gdy cały jego potencjał wyparowuje, przychodzi bardzo konwencjonalny finał, który – ponownie – ani nie przynosi humoru, ani obrzydliwości (poza jedną sceną), ani groteski. Mam wrażenie, że potencjał „W lesie…” zaczyna rozmieniać się na drobne. Boje się, że rozmieniać się będzie dalej, bo kontynuacja z pewnością wjedzie. Ale z drugiej strony w pomyśle nadal tkwi potencjał, więc może to i dobrze, że poznamy dalsze losy dziwacznych mutantów. Jest bowiem szansa, że tym razem się uda.

Ocena: 4/10