Mamy 2021 rok, a w Polsce wciąż śmieszą geje, małżeńskie zdrady, gołe panie wychodzące w samym ręczniku spod prysznica, molestowanie w miejscu pracy, zawodowe parytety, alkoholizm, gwałty i inne rzeczy, z których śmieszkować tak jakby nie przystoi. Mamy 2021 rok, a product placement w polskich filmach wciąż jest subtelny jak (nie)sławne parówki, a nie, przepraszam – Berlinki. A tego wszystkiego można było się dowiedzieć podczas seansu „Listów do M. 4”, które mimo wszystko na tle mizerii gatunku polskiej komedii romantycznej i tak się pozytywnie wyróżnia. I to jest chyba w tym filmie najsmutniejsze.
Nikt z twórców już nie ukrywa, że seria „Listy do M.” – która tak znakomicie się rozpoczęła – jest obecnie czymkolwiek więcej niż długą i niekoniecznie piękną reklamą – nie tylko Apartu. Pomysły na pojawiające się wątki są wciąż te same, bohaterowie niemal niezmienni, fabułki rozpisane na kolanie, żarty nieświeże, a jedyne, co świeci jasno i wyraźnie, to logo reklamowanych firm.
Nie ma w tym już nawet świątecznego klimatu – twórcy poddali się i pięknie wirujący w pierwszych scenach śnieg w ostatnich zastąpił siąpiący deszcz i nasza zimowa plucha. Nawet wybaczanie i odświętne odruchy serca przestały być w cenie, bo albo wprost zostają wyśmiane, albo powoływanie się na nie stało się co najmniej etycznie wątpliwe (bo wiąże się – na przykład – z łamaniem przepisów).
Najgorzej jest jednak z konstrukcją mini fabułek, które wzajemnie się przecinają. Są albo niedociągnięte do końca (jak wątek zaręczyn), albo rozpisane bardzo niechlujnie (policjant i prezenterka radiowa), albo tak ograne i stereotypowe, że żal oglądać (wigilia ze staruszkami). Bronią się jedynie dwa wątki – z Karolakiem oraz z Dygat i Adamczykiem. Pierwszy – ze względu na komediową siłę aktora i jego postaci, która, mam wrażenie, ciągnie tę serię za uszy, choć po pas brodzi w seksistowskich żartach. Druga natomiast jest autentycznie zabawna, choć nie brak i tam mielizn w postaci prostackich żarcików z homoseksualistów czy porwań dzieci (sic!). Jest w niej nawet coś więcej niż tylko momentami udany humor – jest jakiś taki bardzo powszedni humanizm, którego brakuje nam na co dzień. Jest w nim wiara w drugiego człowieka i – przede wszystkim – potrzeba spotkania z tym drugim człowiekiem. Jest w tym, oczywiście, sporo naiwności, sentymentalizmu i uproszczeń, ale cóż – łapmy się czegokolwiek.
Ostatecznie „Listy do M. 4” to nic więcej jak kilka inspirowanych świętami nieskładnych mikro-historyjek, w których od czasu do czasu pojawia się całkiem zabawny żart, mniej żenujący dialog, niekoniecznie wkurzający bohater i jako tako prawdopodobna historia. No i, oczywiście, to wszystko służy tylko jednemu – demonstracji logo sponsorów filmu.
Komentarze (0)