Recenzja – Nowe Horyzonty – Bo we mnie jest seks

Największa skandalistka życia towarzyskiego PRL-u, artystyczna bohema lat 60., design i telewizja tamtych lat – ten film miał wszystko, by zachwycić. Ale jest od tego bardzo daleki. Szokujące, jak bardzo można spłycić portret niepokornej kobiety, źle wplatać piosenki, nieporadnie inscenizować, brzydko oświetlać i tworzyć scenografię rodem z polskiej telewizji lat 90.

„Bo we mnie jest seks” składa się ze scenek, które mają strukturę anegdot, pozbawionych puent. Scenarzystki zebrały popularne legendy i mity (do czego zresztą przyznają się, umieszczając planszę na początku filmy, że pokazywane wydarzenia wydarzyć się mogły, ale nie musiały) o Kalinie Jędrusik i inteligenckiej socjecie, w której się obracała, i w ten sposób postanowiły stworzyć jej portret. Wyszła z tego raczej groteskowa karykatura, która ani nie zgłębia jej osobowości, nie daje odpowiedzi na temat sekretu jej popularności (no chyba, że to wszystko przez te dekolty), ani nie weryfikuje utartych tez na jej temat. Co więcej – pojedyncze sceny często nie dodają nic do opowieści, a jednocześnie ani nie są zabawne, ani z jakichkolwiek przyczyn ciekawe. Scenariusz nie składa się w spójną całość, a wątła nić fabularna nie jest w stanie połączyć nieskładnie opowiedziane epizody z życia aktorki.

Film Klimkiewicz ponadto jest zwyczajnie źle, wręcz brzydko, nakręcony. Scenografia razi sztucznością, kojarzoną z tanią produkcją serialową. Osoby obeznane z najnowszymi produkcjami TVP typu „Bodo” czy „Osiecka” od razu rozpoznają ten styl. Osoby, które nie widziały tych seriali, być może porównają jakość wykonania do polskich seriali z lat 90. w stylu „Lokatorzy”. W filmie nie ma ani jednej naturalnie wyglądającej lokacji, wszystko jest kręcone w studiu z tanią scenografią. Jakości wizualnej nie ratują – niestety – zdjęcia uznanej operatorki, Weroniki Bilskiej, która znana jest przede wszystkim ze świetnej pracy w kinie dokumentalnym i w małym realizmie. Kolory, formy, design lat 90. w jej obiektywie wypadają nienaturalnie, jak podróbka wykonana na szybko.

Niezrozumiałe mogą być również pewne decyzje obsadowe. O ile Maria Dębska wydaje się robić wszystko, by tchnąć odrobinę życia w swoją bohaterkę, to wychodzi jej tylko naśladowanie charakterystycznego głosu Jędrusik. Jest do tej roli zbyt łagodna, brakuje jej zadziorności, frywolności w oku, prowokacji w geście. Nadrabia natomiast podobieństwem fizycznym. Nieporozumieniem natomiast jest zatrudnienie Krzysztofa Zalewskiego w jednej z ważniejszych ról. Popularny piosenkarz nie radzi sobie z rolą – i w sumie nie ma się co dziwić, aktorem przecież nie jest. Jego obecność w filmie była motywowana chyba tylko tym, że w jednej scenie gra na gitarze i śpiewa. Ale wydaje się, że łatwiej nauczyć aktora śpiewać, niż piosenkarza grać.

Wręcz oburzające jest natomiast to, co scenarzystki zrobiły z intelektualną bohemą lat 60. W filmie pojawiają się takie postacie jak Stanisław Dygat, Tadeusz Konwicki czy Kazimierz Kutz (kto wpadł na pomysł, by grał go Borys Szyc?!), którzy wypadają więcej niż groteskowo. Są infantylni, miałcy, wręcz głupawi. Nie ma w nich nic z inteligencji i bystrości, czym tryskali. Nie mówię, by inteligenci w SPATiFie przy wódeczce mieli rozważać sens istnienia, ale niech przynajmniej mają klasę, której im niestety w tym przypadku odmówiono.

„Bo we mnie jest seks” jest musicalem, ale piosenki i sceny taneczne są wprowadzane bez ładu i składu, a przede wszystkim niekonsekwentnie. Długimi partiami ich w ogóle nie ma, by następnie w dziesięć minut pojawiło się kilka kawałków. Do tego coś bardzo złego dzieje się w filmie z dźwiękiem i zwyczajnie nie słychać dialogów, nie mówiąc o partiach śpiewanych, w których, swoją drogą, bardzo źle podłożono śpiew do ruchu ust Dębskiej.

Film Klimkiewicz jest wręcz absurdalnie zły, bo nie udało się w nim absolutnie nic, a ambicje i potencjał były spore. Ten film cofa polską kinematografię o jakieś dwadzieścia lat do paździerzowego, niedofinansowanego kina lat 90. Nie rozumiem, co się w przypadku tego filmu stało. Zebrano utalentowanych ludzi, trzymano w rękach biografię intrygującej postaci, a  wyszło z tego nieskładne i brzydkie filmidło.

Ocena: 3/10