Dobrze zrobił Janowi Jakubowi Kolskiemu powrót do Popielaw. „Ułaskawienie” dowiodło, że jego najlepsze projekty brały się z autentycznego odruchu serca i potrzeby podzielenia się autobiograficzną historią. Rodzinne tematy eksploruje od dawna, karmiąc swoją wyobraźnię tym, co zasłyszał w domu i zobaczył za młodu. To właśnie z tej wiejskiej wyobraźni wziął się jego realizm magiczny, cechujący najlepsze dzieła. Teraz jest znacznie mniej magii, a więcej realizmu, ale i tak czuć, że reżyser powoli wraca do formy. Wszystko, co dobre w „Ułaskawieniu” bierze się z autentycznego zaangażowania reżysera.
Kolski zaczyna od siebie. Opowiada o swoich narodzinach i przyjeździe do szpitala we Wrocławia jego dziadków z Popielaw, u których szybko wylądował na wychowaniu. Ta wiejska idylla, tak mocno odciskająca w dalszych latach piętno na wyobraźni dorastającego reżysera, tym razem naznaczona jest śmiercią i przerażeniem. Kolski zaczyna od siebie tylko po to, by wprowadzić widzów w ważną historię rodzinną. Dotyczy ona jego dziadków i wuja, który zginął zaraz po wojnie, zdradzony przez przyjaciela z oddziału „wyklętych” – choć ten przymiotnik ani razu nie pojawia się w filmie. „Ułaskawienie” nie wpisuje się bowiem w narrację prowadzoną przez „nowe polskie kino historyczne” spod znaku „Historii Roja” czy „Wyklętego”. Polityką się brzydzi, podobnie jak upraszczającym spojrzeniem na powojenną rzeczywistość. U Kolskiego ludzie nie dzielą się na komunistów i patriotów, lecz na przyzwoitych i szuje. Jednak ci pierwsi bardzo łatwo mogą stać się drugimi. I nigdy nie wiadomo, kogo spotka się na drodze.
Kolski snuje więc historię, która ma przede wszystkim oddać stan ducha jego dziadków i wskazać na rangę tej opowieści dla całej rodziny. Nieistotne jest, co tu jest prawdą, a co zmyśleniem. Chodzi jedynie o realizm emocjonalny. Akcja zawiązuje się, gdy dziadkowie dowiadują się o śmierci syna. Ta zatrważająca wieść nie jest jednak najgorsza. Ich syn o pseudonimie Odrowąż był miejscową „szychą” podziemia, więc miejscowa władza wielokrotnie musiała potwierdzać jego zgon. Kolejni oficjele przyjeżdżali, rozkopywali grób i sprawdzali ciało. Zmęczeni nieustannym bezczeszczeniem grobu rodzice postanowili przetransportować trumnę pięćset kilometrów dalej. Ruszają więc w podróż po Polsce popękanej, naznaczonej traumą, zdziczałą od wojny, po takiej, którą niegdyś znakomicie uchwycili Jerzy Hoffman i Edward Skórzewski w „Prawie i pięści”.
Ta realistycznie przedstawiona, lecz mająca przede wszystkim sens metaforyczny podróż ku spokojowi ducha odbywa się w wyjątkowo niespokojnych czasach. Małżeństwo spotyka na swojej drodze chamskich rosyjskich żołdaków i przyzwoitych Niemców. Zaprzedanych Polaków i sprawiedliwych wojskowych. Za każdym rogiem czai się zagrożenie, a wojna wciąż rozbrzmiewa w ludzkich sercach. „Ułaskawienie” być może nie imponuje fabularnie. Brakuje mu dynamiki, zwrotów akcji, potoczystej narracji, ale w tej bardzo przecież prostej historii najważniejsza jest warstwa emocjonalna. Zarówno rodzicielskie uczucia względem zamordowanego dziecka, jak i te, które żywi do swoich przodków Kolski.
Jasne jest, skąd akurat teraz pojawił się pomysł na przeniesienia akurat tej historii na ekran. „Ułaskawienie” jest podwójnie osobiste, bo jednocześnie opowiada przecież o rodzicielskiej stracie, której doświadczył również Kolski, który w historii swoich dziadków odkrył znajome uczucia. Nie bez znaczenia pozostaje również zaangażowanie do głównej roli swojej długoletniej partnerki na planie i w życiu osobistym, czyli Grażyny Błęckiej-Kolskiej. „Ułaskawienie” można więc czytać jako część rodzinnej terapii, albo raczej dowód jej ukończenia – przepracowania traumy. Terapia okazała się udana, bo w filmie jest nie tylko nieopisany ból straty, ale również odrodzenie, humor i ciepło. „Ułaskawienie” w jakiś dziwny, paradoksalny sposób tchnie nadzieją – że jesteśmy w stanie przetrwać wiele, że rodzina jest najważniejsza i że najgorsze zło zawsze musi mieć swój kres.
Komentarze (0)