Trup polski. Kto zabija w polskich kryminałach?

W polskim kinie ostatnich kilku lat trupy ścielą się gęsto, a umorusani krwią mordercy na stałe zagościli na kinowych ekranach. Ilu zabójców, tylu śledczych starających się rozwikłać zagadki nagłych zniknięć, porzuconych ciał czy tajemniczych samobójstw. Rytualny ubój, skok z wieży kościoła czy precyzyjny cios rożnem w oko – sposobów na pozbawienie życia jest wiele. Podobnie jak poszlak, podejrzanych i niewiadomych, w których muszą poruszać się niepewnym krokiem niezłomni policjanci, prokuratorzy i dziennikarze. Skąd wzięła się w ostatnich latach ta nagła popularność kryminałów?

Przejęzyczyć się na śmierć

Pierwsza przychodząca do głowy odpowiedź wydaje się banalna. Widoczny trend jest jedynie odpryskiem globalnej mody na historie o morderstwach i dochodzeniach, która przywędrowała do nas ze Skandynawii i Wysp Brytyjskich, by podbić najpierw rynek księgarski, a następnie filmowy. Czyli to wszystko wyłącznie kwestia kasy? Czynnik ekonomiczny z pewnością jest istotny, być może nawet kluczowy, ale nie wyjaśnia wszystkiego. Adam Zagajewski tłumacząc istnienie niewielkiej reprezentacji w kinematografii doby PRL-u kina gatunkowego, stwierdził, że „w państwie totalitarnym zagadki kryminalne nie mają racji bytu, bo i tak każdy zna winnego: jest nim państwo”. Czy w takim razie obecnie, gdy cieszymy się demokracją i wolnością, znalezienie odpowiedzi na klasyczne pytanie „kto zabił?” jest trudniejsze?

Struktura dochodzenia, która konstytuuje kryminały, jest niezwykle atrakcyjna. Symuluje przechodzenie od stanu niewiedzy do poznania przynajmniej cząstkowej prawdy o rzeczywistości – dzięki racjonalizmowi, logicznej analizie, a czasami intuicji, śledczy porządkują otaczający ich świat, poznają jego fundamenty i ukryte mechanizmy. Policyjne śledztwo ma wiele wspólnego z praktyką interpretacji czy psychoanalizą. Trupy są zaledwie symptomami, niefortunnymi przejęzyczeniami, błędami, które nie powinny się wydarzyć w porządnym społeczeństwie, ale krucha materia pozoru czasami nie wytrzymuje naporu realnego. Retoryka powierzchni i głębi, zarzucona przez postmodernistów, niespodziewanie odżywa w rzeczywistości post-prawdy, w której tak trudno oddzielić fakty od zmyślenia, a demaskacja oszustwa jest coraz bardziej w cenie. Być może dlatego kryminały mają taką dobrą passę, a moda na te opowieści nie chce przeminąć. Dostarczają one nadziei – nieistotne, że złudnej – iż rozgryzienie supełkowatej rzeczywistości jest możliwe, a w ukryte przed oczami społeczeństwa trybiki mechanizmu generującego mniej lub bardziej metaforyczne ofiary da się włożyć kij.

„Sługi boże”, reż. Mariusz Gawryś

Dzielni śledczy próbujący z okruchów niepewnej wiedzy zbudować przejrzysty profil mordercy, nie tylko tropią zwyrodnialców, lecz w równym stopniu, a może przede wszystkim, przedzierają się przez głębokie pokłady społecznych lęków. Zasadą kryminałów jest wywołanie w odbiorcach niepokoju wydarzeniem zakłócającym codzienny porządek. Zbrodnia jest radykalnym odstępstwem od normy, ale w przypadku polskich filmów wydaje się być raczej makabrycznym symbolem tego, co funduje rzeczywistość pozornie pozbawioną zagrożeń. Okazuje się, że rozpłatane brzuchy, zmiażdżone tułowia, czy przekłute czaszki są przebłyskami podświadomości – społecznych fobii, strachów i mitów na temat otaczającego nas świata. Jeżeli w totalitarnym państwie to dzierżąca stery partia była obarczana odpowiedzialnością za każdą zbrodnię, to kto zabija w demokratycznym kraju, gdzie nie ma jednego ośrodka władzy, podobnie jak jednej prawdy na temat natury rzeczywistości? Jeżeli mordercy nie istnieją, a ich twarze są zaledwie zwierciadłami, w których odbijają się najgłębiej ukryte kulturowe lęki, to kogo rodzimi twórcy uważają za generatora najstraszniejszych koszmarów? Jaki profil zabójcy wyłania się z polskich kryminałów ostatnich lat? Przeprowadźmy małe śledztwo.

Dekapitacja grubą kreską

To nie prawda, że w PRL-u nie było historii kryminalnych. W kinematografii tamtego czasu można odnaleźć kilka ciekawych realizacji gatunku, ze „Wśród nocnej ciszy” Tadeusza Chmielewskiego i sporą liczbą filmów milicyjnych na czele. Erupcja kina gatunkowego po 1989 roku jest złudzeniem. Pod względem liczebności wcale nie zaczęło powstawać ich znacznie więcej niż w latach 80., zmienił się tylko ich status – stały się ulubieńcami widowni spragnionej amerykańskich formatów przeniesionych na rodzimy grunt. Sięgając po schematy kina sensacyjnego czy komediowego, polscy twórcy snuli historie przedstawiające transformujące się wraz z państwem i gospodarką społeczeństwo. Powoli zmieniała się publiczność, więc należało przystosować do niej język opowiadania. Tak samo uczynił Krzysztof Krauze, tworząc pierwszy po 1989 roku kryminał: „Gry uliczne”.

„Gry uliczne”, reż. Krzysztof Krauze

Jest morderstwo, jest trup, są śledczy i próba rozwiązania zagadki, czyli wszystko się zgadza. Co z tego, że zabójstwo miało miejsce niemal dwadzieścia lat temu, a tropiącymi zabójców jest dwójka szukających sensacji młodych reporterów telewizyjnych? Czołowy polski film polityczny, otwarcie dyskutujący z tematem lustracji, postkomunistycznym spadkiem i przesiąkaniem esbeckiej agentury do świata polityki i biznesu III RP, został ubrany w atrakcyjny dla młodego widza kostium kina gatunkowego, wręcz rozrywkowego. W ten sposób Krauze zastawił na żądną rozrywki publiczność „pułapkę”. „Gry uliczne” opowiadają przecież, bardzo krytycznie zresztą, o pokoleniu, które dorastało już w wolnej Polsce, wychowywało się na zachodniej popkulturze, konsumowało dostatek i pławiło się w wolnym rynku. Dla Krauzego to ludzie, którzy, jak zgodnie mówią bohaterowie, „nie mają żadnych ideałów” – liczą się dla nich tylko koks, pieniądze i dobra zabawa. Tej ostatniej mogliby się spodziewać po gatunkowym filmie, nakręconym z teledyskowym nerwem, traktującym o swoich rówieśnikach. Stawką tego dzieła nie jest odkrycie prawdy o zabójstwie, którą Krauze wydaje się znać od samego początku, lecz dbałość o tożsamość młodego pokolenia. Ukazani w filmie jego reprezentanci rozpływają się w skomercjalizowanej rzeczywistości płynnej nowoczesności niczym słona laleczka w morzu – bohaterka bajki, którą jeden z młodych reporterów opowiada koledze. Tożsamość ta, według proponowanego przez film dyskursu, powinna być oparta na świadomości historycznej i politycznej – przekonaniu o jasnym podziale na złych komunistów, którzy przez brak lustracji nadal trzęsą krajem, i dobrych opozycjonistów, niegodzących się na postkomunistyczny porządek.

Kryminalna sprawa dotyczy morderstwa młodego studenta, członka KOR-u, którego ciało znaleziono w 1977 roku w bramie jednej z krakowskich kamienic. Oficjalną przyczyną zgonu był wypadek: chłopak miał być pijany i spaść ze schodów. Młodzi reporterzy bardzo szybko zdają sobie sprawę, że było zupełnie inaczej, a za morderstwem stoi komunistyczna machina, która zleciła zabójstwo dwóm oprychom. Choć to na ich rękach zaschła krew niewinnej ofiary, winą obciążony został aparat totalitarnego państwa. Okazuje się więc, że również w demokratycznym kraju wszystkiemu winne jest państwo – nie tylko to, które już słusznie minęło, ale również obecne, niejawnie sterowane przez układ ekonomiczno-polityczny wywodzący się z PRL-owskiej agentury. Paralelne do zabójstwa Pyjasa morderstwo młodego dziennikarza w finale „Gier ulicznych” ustanawia jasną analogię pomiędzy starym systemem, a tym powstałym po 1989 roku, którego nowość jest zaledwie pozorem.

Politycznym rożnem w oko

Piętnaście lat po premierze „Gier ulicznych” na ekrany kin wszedł kryminał, który odznacza się bardzo podobnym stosunkiem do „grubej kreski” i braku pełnej lustracji. Mowa o „Uwikłaniu” Jacka Bromskiego na motywach opowiadania Zygmunta Miłoszewskiego. Podobnie jak w filmie Krauzego również i w tym pojawiają się dwa trupy, które demaskują istniejącą więź krwi między współczesnością i przeszłością. Racją jej istnienia jest zamaskowana ciągłość władzy. Dziś, podobnie jak przed laty, to nie rządzący plamią sobie ręce krwią, choć są współwinni wielu zabójstw. Motywem, co prawda, była zawiedziona miłość, która zakończyła się precyzyjnym wbiciem w oko ostrego rożna, ale poszlaki wskazują również na winę po stronie tych, którzy dopuścili, by polityczni mordercy sprzed lat wciąż mogli bezkarnie i w bezwzględnie dbać o swoje ciemne interesy.

„Uwikłanie”, reż. Jacek Bromski

Pierwsze morderstwo miało miejsce pod koniec lat 80. i przypominało polityczny mord dokonany na Pyjasie. Kilku oprychów dostało zlecenie od esbeka, by pozbyć się niewygodnego studenta. Upozorowali włam i zatłukli na śmierć chłopaka, którego jedyną winą była miłość do dziewczyny, w której kochał się również zlecający mord esbek. Po dwudziestu latach narzeczona studenta rewanżuje się oprawcy precyzyjnym ciosem w oko. Bromski snuje nietypową historię nieszczęśliwej miłości tylko po to, by niczym szpikulcem przebić się przez pozory demokratycznej III RP, która w jego filmie została ufundowana na porządku wywodzącym się ze starego systemu. Głównym czarnym charakterem „Uwikłania” nie są prawdziwi zabójcy, którym raczej należy współczuć niż obarczać winą, lecz szara eminencja polskiego biznesu grana przez Andrzeja Seweryna. Wulgarny biznesman sprawuje nadzór nad Towarzystwem Wzajemnej Asekuracji, będącym w rzeczywistości polisą na życie byłych współpracowników Urzędu Bezpieczeństwa.

Prawdziwym osiągnięciem prokurator Szackiej nie było więc zdemaskowanie mordercy, lecz odkrycie prawdy o ekonomiczno-politycznych interesach współczesnej Polski. Choć śmierć dwóch osób dzieli dwadzieścia lat, są wykwitem tej samej morderczej machiny totalitarnego państwa, która w III RP sportretowanej w „Uwikłaniu” nadal z powodzeniem kontroluje główne przestrzenie władzy i chroni własne interesy za pomocą zastraszeń, szantażu i szaf wypchanych esbeckimi teczkami.

Krwiożercze duchy przeszłości

Oba wspomniane filmy można nazwać założycielskimi dla współczesnego polskiego kryminału. Nakreśliły one fabularne schematy, a także nadały opowiadaniom światopoglądowy ton, aktywnie komentujący współczesne polityczne spory, których punkt odniesienia wciąż umiejscowiony jest w czasach komunistycznych. Stawką tych filmów nie jest odkrycie twarzy osoby, która zepchnęła Pyjasa z klatki schodowej, czy pchnęła byłego esbeka szpikulcem w oko. Polskie kryminały są wyjątkowe, bo tożsamość zabójców jest w nich najmniej istotna. Rzeczywistą wagę posiada jedynie zgłębienie wiedzy na temat relacji władzy politycznej i ekonomicznej, czyli socjo-politycznego tła, które warunkuje patologiczne zachowania i chroni krwawe status quo.  Trupy, morderstwa, psychopaci i cały ten rezerwuar makabrycznych okropności jest zaledwie czkawką poprzedniego systemu, która wciąż odbija się potransformacyjnej Polsce. Z tych scenariuszowych i ideologicznych rozwiązań korzystają również „Fotograf” Waldemara Krzystka, „Sługi boże” Mariusza Gawrysia, a nawet najbardziej przypominający zachodnie standardy fabularne „Jeziorak” Michała Otłowskiego.

We wszystkich trzech – podobnie jak w „Uwikłaniu” i „Grach ulicznych” – pojawiający się na początku filmu trup jest zaledwie echem zbrodni z przeszłości. W „Fotografie” założycielskie mordy miały miejsce w Legnicy – garnizonie wojskowym, w którym stacjonowali radzieccy żołnierze. W „Sługach bożych” tajemnicze samobójstwa młodych chórzystek mają wiele wspólnego z niewyjaśnioną śmiercią agenta Stasi. W „Jezioraku” natomiast przy okazji odnalezienia ciał zamordowanych prostytutek nieoczekiwanie wypłynęła historia bezkarnego piromana, który lata temu dopuścił się podpalenia szpitala psychiatrycznego. W polskich kryminałach demony przeszłości domagają się krwawej zemsty.

Krwawy równoleżnik

„Fotograf” jest kryminałem jak na polskie warunki nietypowym, bo uczciwym. Nie sugeruje, że celem opowieści jest odpowiedź na pytanie „kto zabił?”. Podążanie tropem obdarzonego niezwykłą umiejętnością mówienia cudzym głosem Koli nie ma doprowadzić do odkrycia jego tożsamości, lecz jedynie poznania motywacji. Rosyjscy śledczy odnajdują je w Legnicy – byłym garnizonie radzieckich wojsk, w których wychowywał się młody zabójca. Od najmłodszych lat był pilnym obserwatorem sposobu funkcjonowania totalitarnej maszyny, napędzanej zbrodniami, kłamstwami i fałszerstwami. Jedną z jej ofiar był właśnie mały Kola, który po latach postanowił wyrównać rachunki. Dorosły już mężczyzna, dokonujący szokujących morderstw, choć bezwzględny i brutalny, ostatecznie zasługuje z naszej strony raczej na współczucie. Nie jest nawet realnym człowiekiem, lecz raczej metaforą ducha ofiar totalitaryzmu, które najwyraźniej nie doczekały się zadośćuczynienia, bo wciąż nawiedzają swoich oprawców, żyjących w rzeczywistości, w której daje się wciąż słyszeć rozbrzmiewające echa zbrodniczego systemu.

„Fotograf”, reż. Waldemar Krzystek

O ile film Krzystka koncentrował się na „bratniej przyjaźni” Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej ze Związkiem Radzieckim, wskazując jednocześnie na niewygasłe zależności, tak Gawryś rzucił nieco światła na agenturalne związki UB i Stasi. Sprawa rzucających się z wieży kościelnej młodych kobiet na pierwszy rzut oka ma więcej wspólnego z demonologią niż polityką, ale prawdziwymi złymi duchami okazują się szare eminencje załatwiające brudne sprawy w białych rękawiczkach. Choć w filmie przewijają się watykańscy dostojnicy, podejrzani bibliotekarze czy psychologiczni szarlatani, to zbrukani krwią ponownie są wszyscy ci, którzy nie doprowadzili do powszechnej lustracji i dekomunizacji – bo zezwolili na bezkarność osób, które przed laty krwią niewinnych ofiar oliwiły totalitarną maszyną, a obecnie panoszą się na salonach i wcale nie porzucili makabrycznego fachu.

Stare grzechy mają długie zęby

Nieco bardziej pokrętną drogą do takiej samej puenty dotarli twórcy „Jezioraka”, którego bohaterowie błądząc między poszlakami, natknęli się na kumoterskie zależności wywodzące się ze starych czasów. To, co w poprzednich filmach było rozciągane na całą Polskę, a nawet wszystkie kraje byłego bloku wschodniego, tu zostało przedstawione w skali mikro. Otłowski przedstawił świat małych miasteczek, gdzie najsilniejszą pozycję ma nieformalna „grupa trzymająca władzę” – kilku znajomych z czasów harcerstwa, a dziś biznesmani, gangsterzy i policjanci. Ciężarna policjantka szukająca dowodów na niewinność swojego narzeczonego, odkrywa lokalne tajemnice z przeszłości. Niespodziewanie przy okazji na światło dzienne wychodzi sprawa pożaru sprzed lat w zakładzie psychiatrycznym, umorzona przez PRL-owską władzę. Osoby, które były kryte w tamtym czasie ze względu na powiązania z „górą”, również dziś czują się bezkarne dzięki kontaktom z obecnymi decydentami.

„Jeziorak”, reż. Michał Otłowski

Otłowski interesująco nawiązał do kina bandyckiego, które w podobny sposób rozprawiało się z lansowanymi przez neoliberalnych reformatorów mitami indywidualnej przedsiębiorczości. „Psy”, „Miasto prywatne” czy „Sara” pokazywały, że w nowej rzeczywistości gospodarczo-politycznej najlepiej wiedzie się tym, którzy utrzymali stare znajomości. Najbardziej efektywne były wzajemnie wspierające się kliki, a nie nawet najbardziej dynamiczny indywidualny przedsiębiorca. Być może to jest właśnie klucz do zrozumienia, dlaczego w polskich filmach nie ma działających w pojedynkę maniakalnych morderców, a za każdą zbrodnią kryje się raczej „grupa trzymająca władzę” – rodzimi twórcy najwidoczniej wciąż nie cenią indywidualizmu, który zawsze musi przegrać z potężnym establishmentem.

Wymowa „Jezioraka” przypomina myśl wyrażoną również w „Drogówce” Smarzowskiego, z tą różnicą, że autor „Domu złego” nie doszukuje się winy w starym systemie, lecz sumieniach obecnej klasy politycznej, a może nawet całego narodu. Tajemnica wyłowionego z Wisły policjanta ostatecznie nie zostaje rozwiązana – światło dziennie ujrzała jedynie oficjalna wersja wydarzeń feralnej nocy, która nijak się ma do tego, co udało się odkryć fałszywie oskarżonemu o zabójstwo Królowi. Policjant stołecznej drogówki trafił na trop wzajemnie powiązanych korupcyjnych spraw, które rozciągają się od wręczanych przez zatrzymanych kierowców łapówek po gigantyczne przekręty na samych szczytach władzy. Winnych nie należy szukać wśród konkretnych, umorusanych krwią ofiar osób – ponownie nie ma tu miejsca na psychopatycznych morderców. Prawdziwi zabójcy są cisi i niepozorni. To małe kanty, drobne przekupstwa, niewinne kłamstewka, pycha, chciwość, nieczystość, zazdrość, nieumiarkowanie, gniew i lenistwo. Smarzowski, jak na dyżurnego moralistę przystało, swój kryminał skonstruował w taki sposób, byśmy wszyscy poczuli się winni. Wszyscy jesteśmy mordercami.

Krwawa maca

Nawet kryminały, które nie mają ambicji prześwietlać agenturalnej przeszłości rodzimego establishmentu, ani sumień dzisiejszej klasy politycznej, nie rezygnują ze spoglądania w przeszłość, by w niej szukać odpowiedzi na trapiące problemy współczesnego społeczeństwa. Lankosz w „Ziarnie prawdy” cofnął się do pierwszych lat powojennych i powiązał ze sobą budowanie nowego politycznego ładu z wciąż tlącym się na wojennych zgliszczach antysemityzmem. Tu również jednym z oskarżonych jest czerwona władza, przyczyniająca się do zamordowania żydowskiego lekarza, którego śmierć stała się zarzewiem zbrodni mających miejsce wiele lat później. Ale na równi z komunistami podejrzanymi są członkowie antykomunistycznych bojówek, domagający się siłą od cywili kontrybucji. Tragiczne wydarzenia sprzed lat i ówczesne ideologiczne konflikty niespodziewanie odżywają współcześnie, i to nie tylko w filmowym Sandomierzu Lankosza. Antysemicka retoryka, żołnierze wyklęci, poszukania enigmatycznych „wrogów ojczyzny” powracają w karykaturalnym kształcie popkulturowej papki drukowanej na koszulkach dzisiejszych „patriotów”. Ożywają stare plotki, a ludzie znowu zaczynają „gadać”. Tę atmosferę paniki stara się wykorzystać chorobliwie zazdrosny mąż, pozorując popełniane zabójstwa na rytualne mordy przypisywane Żydom. Ponownie więc stare lęki, przesądy i morderstwa domagają się zadośćuczynienia i powracają pod postacią krwiożerczych demonów nawiedzających już nie tylko sandomierską społeczność, ale cały kraj. Film Lankosza zdaje się być upiorną przestrogą przed wciąż straszącymi duchami niezałatwionych spraw z przeszłości – narodowymi uprzedzeniami, antysemityzmem, śmiercionośnymi plotkami i cynicznymi politycznymi hasłami, które powoli ponownie starają się szukać swoich sympatyków.

***

Nie jesteśmy społeczeństwem indywidualistów. Wciąż nasze lęki bardziej dotyczą komunistycznej agentury rozdającej karty pod stołem, powrotu antysemityzmu, powszechnej korupcji czy tkwiącej w nas mentalności homo sovieticusa niż psychopatycznych morderców, bezwzględnych sadystów, którzy czerpią całkowicie odpolitycznioną i bezinteresowną przyjemność z gwałtów, cięć, rozpruć czy zmiażdżeń. Polska to nie jest kraj dla starego, dobrego serial killera. Wciąż nie doczekaliśmy się kryminału, który nie byłby de facto przyobleczonym w kostium kina gatunkowego filmem politycznym, rozprawiającym się na dodatek nie tylko z bieżącymi sporami, ale przede wszystkim walczącym o odpowiedni kształt pamięci kulturowej. Okazuje się, że nie uciekliśmy za daleko od czasów PRL-u, gdzie wszystko, czasami bezzasadnie, kojarzyło się widzom z władzą. Współczesne polskie kryminały są przykładem autentycznego kina post-komunistycznego, dla którego niezmiennym punktem odniesienia są czasy starego ustroju. To właśnie one nadal nie dają spać po nocach bohaterom kryminałów i odbijają się śmiertelną czkawką. Kto więc zabija w rodzimym kinie? Nigdy ten, którego ręce są zbrukane krwią ofiar. Prawdziwy zabójca brzydzi się przemocą, za to uwielbia dzierżyć władzę, wywoływać podskórny strach i udawać, że nie istnieje.