Złoty Niedźwiedź tegorocznego festiwalu w Berlinie okazał się pseudo-artystyczną wydmuszką. Ma ambitne cele, ciekawy punkt wyjścia, ale kompletnie nietrafioną formę, która zamienia całość w niestrawny, sztuczny, trącący fałszem bełkot. I piszę to nie tylko dlatego, że nie lubię psychoanalizy, tym bardziej, gdy traktuje się ją w tak powierzchowny sposób, jako uniwersalny klucz do rozwiązywania każdego problemu z ludzką psychiką.
Na początku można odnieść, mylne jak się potem okazuje, wrażenie, że film zmierza w ciekawym kierunku. Poznajemy kilka osób, które zainteresowały reżyserkę ze względu na ich szczególne związki z ciałami. Kobieta ma problem z akceptacją obcego dotyku, szczególnie w sytuacjach seksualnego zbliżenia, a młody, sparaliżowany chłopak o zdeformowanym przez chorobę ciele łamie tabu seksualności niepełnosprawnych. Trzeba przyznać, że to co mówią o doświadczeniu własnego ciała jest autentycznie ciekawe: z jednej strony uwrażliwiają na psychiczne zahamowania, o których mało się mówi, a z drugiej przełamują stereotypowe myślenie o cielesnej dysfunkcji. Chętnie podążyłoby się za ich narracją dalej i poznało ich nieco lepiej.
Jednak Pintille najwyraźniej nie jest zainteresowana swoimi bohaterami, a przynajmniej tym, co i jak myślą. Ją obchodzą tylko ich ciała i to tylko w odpowiedniej kompozycji kadru, na tle skrupulatnie dobranej scenografii i ubrane w określone ubrania. Rumuńska reżyserka nie ma zamiaru tworzyć intymnego dokumentu – to byłoby zdecydowanie za mało wyrafinowane, jak na jej artystyczne ambicje. Woli kręcić artystyczny pseudo-dokumentalny esej wzięty w fabularny nawias, posypany tanią psychoanalizą, niedorzecznymi wynurzeniami obrzydliwych filozofujących coachów, cielesnymi performansami fizjologicznych szamanów, którzy próbują na nowo splatać nici wiąrzące duszę z ciałem.
Pintillie z ciekawego, rzadko podejmowanego tematu zrobiła artystyczny eksperyment, w którym formalne wymysły reżyserki przysłoniły bohaterów i ich problemy. W konsekwencji nikomu nie wierzę, bo zwyczajnie nie wiem, czy to, co oglądam, jest kreacją czy prawdą. Forma bowiem narzuca na dokumentalny przekaz zbyt wielki gorset wyrachowanej, zimnej, artystowskiej formy. Ostatecznie z minuty na minutę zaaranżowane przez reżyserkę sceny dziwacznych kuracji i rozmów z podejrzanymi specami od erotyzowania ciał zwyczajnie wywołują niesmak, by kolejno przejść w fazę uśmiechu drwiny, niedowierzania, a na samym końcu w kompletną obojętności.
Komentarze (0)