Brzydkie interesy, brzydcy ludzie, brzydki świat – aż dziwi, że główna bohaterka zechciała do niego przyjechać, opuszczając słoneczną Hiszpanię. Ale do rodzinnego Sztokholmu wróciła nie bez powodu – odziedziczyła bowiem blok po właśnie zmarłym ojcu. Spadek na pierwszy rzut wydaje się żyłą złota. Wystarczyło jednak tylko się rozejrzeć, by przekonać się, że z budynkiem będzie więcej problemów, niż pożytku.
Axel Petersén, Måns Månsson wchodzą w świat nielegalnego wynajmu mieszkań, czarnego rynku i pieniędzy tak samo brudnych, jak ciasne lokale i dusze lokatorów. Robią wszystko, by zohydzić nam zamieszkujących tę rzeczywistość, ich czyny i zamieszkiwane przestrzenie. Trzymają kamerę blisko twarzy, eksponując jej niedoskonałości, ściemnia kolory, wydobywa ziarno, egzaminuje ciała starych, niezadbanych ludzi. W ten sposób daje nam czytelny znak, że obserwowana powierzchnia skrywa równie ohydne wnętrze, na które składają się wykorzystywanie lokatorów i łamanie prawa. „The Real Estate” jest zaskakująco legalistyczny i co może zaskoczyć, wcale nie oburza się najbardziej na chamstwo i cwaniakowatość bohaterów, ale na niepłacenie podatków – takie kino mogą nakręcić chyba tylko Szwedzi!
Ale ostatecznie film rozczarowuje. Twórcy wikłają się bowiem w polityczno-społeczne kwestie, nie zgłębiając ich dostatecznie. Jednoznacznie jednoznacznie stają po stronie właścicielki, zupełnie ignorując choćby punkt widzenia lokatorów. Nie daje również dostatecznego wglądu w zawiłości szwedzkiego prawa, rządzącego rynkiem nieruchomości. Przez to film sprawia wrażenie zbyt prostego i w gruncie rzeczy pustego. Estetyka brudu, potu i nieatrakcyjnej starości przysłania miałkość tej opowieści, która nie skrywa sobie ani ciekawego pomysłu, gatunkowego nerwu, ani nieoczekiwanych zwrotów akcji. Jest zagrany na jednej strunie – i to nienastrojonej, dającej brzydki, przytłumiony, drażniący dźwięk.
Komentarze (0)