Luty to już tradycyjnie miesiąc, w którym najwięcej w filmowej branży mówi się o Oscarach. Nie inaczej było tym razem. Wśród rozstrzygnięć nie znalazło się wiele spektakularnych niespodzianek – za największą można uznać pokonanie w najważniejszej kategorii faworyzowanej „Zjawy” przez „Spotlight”. W rodzimych kinach również królowały tytuły – ze zwycięzcą gali na czele – mogące pochwalić się nominacjami do tej prestiżowej nagrody. Nie one jednak wzbudziły w tym miesiącu najwięcej emocji. Na końcu artykułu znajdziecie moje typy odnośnie filmu, zaskoczenia i rozczarowania miesiąca oraz uaktualnioną listę najlepszych dzieł 2016 roku.
O Oscarach raz jeszcze
Przedłużający się oscarowy sezon, zwieńczony galą Akademii, może zmęczyć nawet najbardziej wytrwałych miłośników kina. Trwające kilka miesięcy spekulacje napędzane kolejnymi doniesieniami o rozstrzygnięciach pomniejszych stowarzyszeń każą skupiać uwagę na dość wąskim gronie tytułów walczących o statuetki. Gdy te powędrują już w odpowiednie ręce można odetchnąć i skoncentrować się na innych obszarach kinematograficznego życia. Polscy kinomani muszą niestety do samego końca czujnie śledzić kinowe nowości, bo rodzimi dystrybutorzy zwlekają z premierami niektórych oscarowych hitów do samego końca. Zdarza się nawet tak, że jakieś tytuły wchodzą do kin już po gali Akademii – taki los spotkał w tym roku „Carol”, która zagości na ekranach dopiero w najbliższy piątek.
Niemniej warto było czekać na ostatnia partię oscarowych filmów. Każda z lutowych premier – „Spotlight”, „Brooklyn” i „Pokój” – potwierdziła, że zasługuje na nominacje. Z tego grona rzeczywiście wybija się wielki zwycięzca gali. Choć moim faworytem był „Mad Max”, cieszę się, że właśnie film Toma McCarthy’ego zgarnął najważniejszego Oscara. O tym, jak dobrą robotę zrobili zarówno jego twórcy, jak i bohaterowie nagłaśniając pedofilski skandal w Kościele Katolickim, już pisałem, w tym miejscu warto nadmienić, czym wybijał się on na tle konkurencji.
Nominowane filmy można podzielić na kilka podkategorii. Do pierwszej należałoby zaliczyć „Zjawę”, „Mad Maxa” i „Marsjanina” – to filmy spektakularne, nastawione na epatowanie wizualnymi bądź fabularnymi atrakcjami. „Zjawie” brakuje jednak przekonującego scenariusza, podobny zarzut można postawić „Mad Maxowi”, a „Marsjanin” nie wychodzi poza teren sprawnego kina gatunkowego. Druga podkategoria grupowałaby filmy przyzwoite, oparte na zgranych, sprawnie realizowanych gatunkowych schematach, nie dodając do nich niczego oryginalnego. Znalazłyby się w niej „Brooklyn” i „Most szpiegów”. Trzecia natomiast zawiera w sobie filmy najmniej jednoznaczne – korzystające ze znanych fabularnych rozwiązań nie po to, by widzów bawić, lecz nimi wstrząsnąć. By opowiedzieć przewrotną historię napędzaną wstrząsającymi medialnymi doniesieniami („Pokój”), nawoływać do patrzenia władzy i finansistom na ręce („Big Short”) oraz demaskować hipokryzję kleru („Spotlight”). Z tego grona najbardziej spełnionym filmem jest właśnie dzieło McCarthy’ego. Dysponuje wyważonym scenariuszem – nie chce nikogo piętnować, jest delikatny, ale precyzyjny w demaskowaniu karygodnego procederu. Rezygnuje z wizualnego efekciarstwa, by skupić się na wykonywanej przez bohaterów pracy i samym skandalu, który wyłania się na ekranie stopniowo. Unika sensacji, nie epatuje niegodziwością, nie potępia. Robi swoje – przede wszystkim przypomina o misji mediów. Jest tak samo rzetelny i zrównoważony, jak porządne, nieco staroświeckie dziennikarstwo, którego w dzisiejszych czasach tak bardzo brakuje.
Na tle pozostałych nominowanych z jednej strony wybijały się filmy o zacięciu krytycznym – „Big Short” i „Spotlight” – a z drugiej uwidoczniła się tęsknota za kinem nostalgicznym. Prócz „Spotlight” do tego grona zaliczyć drugą oscarową premierę tego miesiąca, czyli „Brooklyn”. Spodziewałem się łzawego, nużącego melodramatu dla pensjonarek. Otrzymałem zabawny, lekki i emocjonalnie mądry film bez wielkich słów, dramatów i konfliktów. Film Johna Crowleya to jedno z większych pozytywnych zaskoczeń tego miesiąca, udowadniający, że o codziennych dramatach i małych porywach serca można atrakcyjnie opowiadać nie sięgając po szok ani emocjonalny szantaż.
Wśród najbardziej oryginalnych oscarowych filmów wymieniłem „Pokój”, o którym pisałem w oddzielnej recenzji. Z perspektywy całej stawki można z łatwością dostrzec jego wyjątkowość. Przypomina w tym „Spotlight” i „Brooklyn” – to w czym inni doszukują się sensacyjności, drastyczności i skandalu, pokazuje z nieoczywistej perspektywy. Lenny Abrahamson potrafił opowiedzieć o głośnych przypadkach więzienia kobiet przez psychopatów łagodnie, w inny niż do tej pory sposób rozkładając akcenty. „Pokój”, podobnie jak „Brooklyn”, to przykład kina w nieoczywisty sposób mądrego – bo potrafiącego zrezygnować z tego, co popularne, by z pozornie dramatycznej sytuacji wyciągnąć to, co fundamentalne, konstytuujące codzienne życie uczuciowe każdego z nas.
Poza Oscarami – kino amerykańskie
Oscary Oscarami, a najwięcej zamieszania w tym miesiącu narobił gagatek nazywany Deadpoolem. Szturmem wziął kina na całym świecie, dominując walentynkowy weekend, tylko Polacy pokazali mu język i woleli pójść na „Planetę singli” Mitji Okorna. W internecie gremialnie wykpiono gust rodzimej widowni. Ja wezmę ją jednak w obronę. Cieszę się, że polska publiczność nie dała się nabrać na świetną kampanię reklamującą amerykańskiego blockbustera i potrafiła docenić przyzwoite rodzime kino popularne. Nie wszystko, co jest polską komedią romantyczną, musi być z definicji złe. Warto umieć oddzielić słabe od dobrego, nawet w tak powszechnie pogardzanym gatunku. To pocieszające, że nasze kino popularne jest dla rodzimej publiczności atrakcyjniejsze od największych amerykańskich przebojów. Niemniej „Deadpool” Tima Millera dorównał poziomem świetnej kampanii reklamowej i ci, którzy wybrali na walentynkowy wieczór krwawą jatkę w superbohaterskiej odsłonie, raczej nie żałowali wydanych pieniędzy, choć najlepiej bawili się zapewne widzowie o mentalności gimnazjalistów. Bardziej wymagająca część widowni zapewne doceniła przewrotną zabawę konwencją i bezwzględną autoironię.
Drugą głośną amerykańską premierą lutego był film otwierający festiwal w Berlinie i prawie jednocześnie debiutujący na naszych kin, czyli „Ave, Cezar” braci Coen, któremu również poświęciłem oddzielny tekst. Amerykańskiemu rodzeństwu zawsze stawia się wysokie wymagania, więc ich filmy ocenia się surowiej niż inne. Choć zaprzęgli tabuny gwiazd, tym razem wypadli nieco poniżej swojej średniej. Film broni się jako piętrowy komunikat symboliczny – wyznanie wiary w siłę kina. Brakuje mu jednak wciągającej fabuły, która spięłaby całość. Ostatecznie otrzymaliśmy kilka ciekawych scen, paradę gwiazd i przewrotną puentę. Trochę za mało jak na klasyków współczesnego kina.
Dwa pozostałe amerykańskie tytuły przyniosły już tylko rozczarowanie. Firmowane twarzami wielu gwiazd „Ojcowie i córki” Gabriele’a Muccino to naiwny melodramat, żerujący na najniższych emocjach, podpierający się najbardziej zgranymi fabularnymi kliszami. Już tytuł zdradza, że nie obędzie się bez freudowskich nawiązań. Faktycznie, jednocześnie śledzimy dwie płaszczyzny czasowe – raz oglądamy dzieciństwo głównej bohaterki, a następnie jej dorosłe losy – i staramy się rozwikłać psychologiczny supeł ciążący na życiu Katie. Reżyser bardzo chciał nas przekonać, w myśl tez austriackiego naukowca, że emocjonalne problemy dziewczyny to wpływ jej dziecięcych relacji z ojcem. Ostatecznie nawet w tym wątku nie jest konsekwentny – psychologiczna budowla z łatwością się zawala i demaskuje intelektualną płyciznę.
Druga porażka posiada przede wszystkim wymiar finansowy. Pierwszą finansową klapą 2016 roku okrzyknięto „Bogów Egiptu”. Nie szczególnie mnie to zaskoczyło, gdyż już zwiastuny zapowiadały kino drugiej kategorii – ani nie przekonujące wizualnym rozmachem (bo efekty słabiutkie), ani oryginalnością scenariusza. Film Alexa Proyasa stanął więc w rozkroku i nie znalazł widowni, która dostrzegłaby w nim propozycję dla siebie.
Dla dzieci i dorosłych
Animacja rośnie w siłę. W zeszłym roku jednym z najciekawszych filmów roku okazało się „W głowie się nie mieści”, w tym roku znakomite recenzję zbiera „Zwierzogród” Byrona Howarda i Richa Moore’a. Wydawało się, że sięgnięcie po historię ze zwierzętami w rolach głównych nie jest szczytem oryginalności, animacja dowiodła jednak, że czasami najbardziej oczywiste pomysły przynoszą najwięcej satysfakcji. Tym bardziej, gdy opakuje się je we wciągającą, nieoczywistą dla animacji fabułę i klimat kina noir. Znacznie gorzej na przezabawnego „Zwierzogrodu” wypadł konwencjonalny „Misiek w Nowym Jorku” Trevora Walla podejmujący ważny temat zmian klimatycznych, ale w dość toporny sposób – przynajmniej tak twierdzą ci, co film widzieli. Do grona mniej udanych dzieł dla młodzieży należy dodać „Gęsią skórkę” Roba Lettermana. Miłośnicy serialu z lat 90. nie poczują się filmem usatysfakcjonowani, nie tylko dlatego, że nie należą już do widowni, do której ten tytuł jest skierowany. Twórcy wrzucili do jednego worka wszelkie klasyczne strachy – wilkołaki, gadające lalki czy zombiaki – jednak tytułowej gęsiej skórki nie wywołali. Film Lettermana to w najlepszym wypadku młodzieżowe kino przygodowe pozbawione tego, co było największą zaletą pamiętnej serii, czyli niezbędnego dreszczyku emocji wywołanego najbardziej banalnymi, ale skutecznymi chwytami rodem z horrorów.
Obok „Zwierzogrodu” wybijającą się okazał się „Chłopiec i świat” Ale Abreu. Wysmakowana wizualnie – korzystająca z wielu technik, awangardowa, nieszablonowa – i poruszająca niełatwy temat, przedstawiany z perspektywy dziecka, które w jedną chwilę musi dorosnąć, by zrozumieć mechanizmy rządzące współczesnym światem, mające zasadniczy wpływ na jego życie. Dzieło Abreu jest filmem zaangażowanym, nie przeznaczonym dla dziecięcej widowni. Wypunktowuje sprzeczności współczesnego kapitalizmu, pokazuje, w jaki sposób wyzyskuje on najmniej uprzywilejowanych, jak niszczy środowisko i przyczynia się do osobistych dramatów i ubożenia całych grup społecznych. Wszystko to opowiedziane zostało za pomocą kolorowej animacji, przypominającej naiwne, dziecięce rysunki. Przekaz daleki jest jednak od uproszczeń i owej naiwności – potrafi zaszokować i wyrwać z politycznego stuporu.
Kino autorskie
Coś dla siebie mogli znaleźć również miłośnicy ambitniejszego, autorskiego kina, choć nie każda pozycji była tak samo satysfakcjonująca. Z dobrej strony przedstawiła się w tym miesiącu kinematografia islandzka. Szczególnie dobre opinie zebrały „Barany. Islandzka opowieść” Grimura Hakonarsona opowiadające w stonowany sposób o małej apokalipsie. Wymuszona przez zakaźną chorobę rzeź tytułowych zwierząt okazała się nie tylko zagrożeniem dla finansów grupki farmerów – postawiła ich przed wizją anihilacji ich i tak wymierającej kultury.
Na wspomnienie zasługują również trzy inne filmy: oryginalny horror „Widzę, widzę” Severina Fiali i Weroniki Franz, surrealistyczny komedio-dramat „Lobster” Giorgosa Lanthimosa i utrzymana w klimacie realizmu magicznego „Tysiąc i jedna noc – cz. 1 Niespokojny” Miguela Gomesa. Pierwszy z nich jest przykładem autorskiej zabawy kinem gatunkowym, która ma wydobyć grozę czającą się w niepokojących trendach współczesnej kultury. To ambitny projekt, lecz nie do końca przekonujący. Szokująca historia rodzeństwa, które podejrzewa, że ich matka, wracająca do domu z zabandażowaną twarzą po operacji plastycznej, nie jest tym, za kogo się podaje. Twórcy z tych pierwotnych, dziecięcych lęków ulepili drastyczny body horror dla ludzi o mocnych nerwach. Oglądając go można mieć jednak wrażenie, że bardziej zależało im mimo wszystko na wywołaniu szoku niż kulturowej refleksji. Drugi z wymienionych filmów jest międzynarodowym debiutem greckiego reżysera, szczególnie cenionego za „Kła”. W „Lobsterze” nie zrezygnował ze swojego stylu. Ponownie opowiedział o dystopijnej, sztucznej rzeczywistości, tym razem jednak dysponując gwiazdorską obsadą. Film może momentami drażnić swoją dosłownością i czającą się pod metaforą pustką, ale urzeka wyobraźnią. Moim zdaniem – seans obowiązkowy, choćby po to, by zobaczyć coś wyjątkowo oryginalnego. Trzeci z wymienionych filmów to współczesna baśń o finansowym kryzysie. Zapowiedź może brzmieć dość egzotycznie i faktycznie „Tysiące i jedna noc” to projekt świeży i zaskakujący. Łączący w sobie ludową, portugalską wyobraźnię, realizm magiczny i polityczne zaangażowanie. Przysmak dla wielbicieli nieoczywistego, intelektualnie stymulującego kina.
Należy również wspomnieć o mniej udanych, a nawet rozczarowujących filmach. Do takich należy zaliczyć „Umrikę” Prashanta Naira podejmującego ciekawy temat mitologizacji USA za sprawą kultury popularnej. Tej refleksji nie podparto ciekawą historią, dlatego opowieść o zafascynowanym Stanami Hindusie grzęźnie w scenariuszowych koleinach.
Jeszcze gorzej jest w przypadku francuskiego „Oddychaj” Melanie Laurent. Opowiada on o szkolnej przyjaźni łączącej dwie dziewczyny. Nowo przybyła do klasy Sarah intryguje swoimi barwnymi opowieściami i pewnością siebie. Silna relacja łącząca koleżanki powoli zaczyna przeobrażać się w niebezpieczną i wyniszczającą grę. Trochę w tym erotycznego napięcia, potrzeby akceptacji i nastoletnich kompleksów. Zabrakło jednak psychologicznie przekonujących rysów bohaterek i pogłębionej analizy relacji łączących dziewczyny. Film wypadł jednowymiarowo, a przy tym nie angażował ani intelektualnie, ani emocjonalnie. Trochę nie wiadomo, dlaczego mielibyśmy przejąć się tym nieco wydumanym konfliktem. Nastolatki potrafią być bezwzględne, ale to wiadomo i bez tego filmu.
Jednak największe rozczarowanie przyniósł najnowszy film Petera Greenawaya „Eisenstein w Meksyku”. Podjęty przez angielskiego mistrza postmodernizmu temat mógł intrygować. Film opowiada o dziesięciu dniach, które radziecki reżyser spędził w Meksyku kręcąc nigdy nie dokończone „Que Viva, Mexico”. Zamiast na mocowaniu z materią kina, Greenaway skoncentrował się na homoseksualnej inicjacji twórcy. Podobnie jak w poprzednim swoim filmie – „Goltzius & the Pelikan Company” – ustawił w centrum kadru scenę, na której rozegrał kabotyński spektakl. Film ocieka sztucznością i manierą. Grający Eisensteina Elmer Back zrobił z niego infantylnego głupka, którego nie podejrzewalibyśmy o umiejętność pisania, a co dopiero o kręcenie arcydzieł. Mam wrażenie, że Greenaway, sięgnął po ten temat jedynie po to, by podobnie jak w poprzednim filmie, bez skrępowania epatować nagością. Ani to odkrywcze, ani szokujące czy łamiące tabu. Zwyczajnie nudne i prostackie.
Gatunek górą!
Najważniejszym wydarzeniem lutego dla polskiego kina było zdobycie przez Tomasza Wasilewskiego Srebrnego Niedźwiedzia za scenariusz „Zjednoczonych Stanów Miłości” na festiwalu w Berlinie. Równie ciekawie działo się jednak w kinach, choć najciekawszymi projektami wcale nie okazały się te ambitne i autorskie. Kino artystyczne reprezentował nieudany eksperyment aktorski „Śpiewający obrusik” Mariusza Grzegorzka oraz „Sprawiedliwy” Michała Szczerbica. Pierwszy jest filmem nowelowym, a zarazem dyplomem studentów wydziału aktorskiego łódzkiej Filmówki. Najbardziej zaskakuje w nim nieudolne aktorstwo. Również zarysy historyjek krótkich fabułek wyglądają jak zostały naprędce napisane na kolanie. Broni się jedynie tytułowa nowela, zaskakująca baśniowym klimatem i choreograficznym rozmachem. Drugi z wymienionych filmów również zebrał chłodne recenzje, choć sam temat podjął bardzo gorący. Miał być rewersem dla „Idy” – opowiedzieć o tytułowych „sprawiedliwych”, czyli Polakach narażających podczas wojny własne życie, by ratować Żydów. Nie temat nie przekonał rodzimych krytyków, lecz jego opracowanie – patetyczne, nieumiarkowane i pozbawione rzemieślniczej sprawności i autorskiej wrażliwości.
Na tle tej artystycznej mizerii dobrze zaprezentowały się filmy gatunkowe. Wspomniana już „Planeta singli” rozbiła frekwencyjny bank, ale również zdobyła wiele pochlebnych recenzji – okazuje się, że rodzime komedie romantyczne nie muszą za każdym razem rozczarowywać. Jej twórca – Mitja Okorn – najwyraźniej posiada jakiś tajny przepis, który wcześniej użył przy tworzeniu „Listów do M.”. Równie dobre słowa należą się Wojciechowi Kasperskiemu za jego „Na granicy”. Choć jego film ulepiony jest z celuloidu i nie grzeszy oryginalnością, sprawnie buduje napięcie, odpowiednio wprowadza zwroty akcji i potrafi zmrozić krew w żyłach. Choć obecnie mamy do czynienia z ożywieniem na polu kina gatunkowego, to wciąż brakuje w polskiej kinematografii filmów bezpretensjonalnych, otwarcie popularnych. Tę lukę próbował wypełnić Kasperski i udało mu się to, choć opinię o tym filmie może zawyżać wciąż niezaspokojona tęsknota za kinem sprawnym i czysto popularnym.
Oscarowe hity, blockbustery, kino artystyczne, polskie filmy gatunkowe – wachlarz proponowanych przez rodzime kina tytułów był w tym miesiącu niezwykle szeroki. Być może zabrakło jednego filmu, który wybiłby się ponad resztę stawki, niemniej średni poziom był względnie wysoki.
Komentarze (0)