Tętno kina – podsumowanie kwietnia

W kwietniu kina obfitowały w nowe, ciekawe premiery. Nie wszystkie okazały się satysfakcjonujące. Już pierwszy w tym miesiącu hit – „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” – zawiódł, rozczarowań niestety było więcej. Jednak te zostały zrekompensowane przez dzieła zaskakujące, a niekiedy wręcz wybitne. Miłośnicy filmów nie mogli narzekać na nudę. Sprawdźcie, które tytuły wypadły najlepiej, jakie, jeżeli nie widzieliście, powinniście nadrobić, a które z czystym sumieniem możecie sobie odpuścić. Na końcu podsumowania tradycyjnie znajdziecie film, zaskoczenie i rozczarowanie miesiąca oraz zaktualizowaną listę filmów roku.

Od tego miesiąca nieco zmieniam format podsumowań miesiąca. Od tej pory artykuły będę dzielił na pięć części: „najlepsze filmy miesiąca”, „warto nadrobić”, „zaskoczenia”, „rozczarowania” i „niekoniecznie”. Mam nadzieję, że dzięki temu będzie czytelniej i użyteczniej – koniecznie napiszcie, co sądzicie o tej formie!

Zabawy z apokalipsą i indonezyjski koniec człowieczeństwa, czyli najlepsze filmy miesiąca

To był naprawdę dobry miesiąc. Zaświadcza o tym choćby liczba filmów, które można śmiało zaliczyć do grona bardzo dobrych. Aż cztery premiery uznałem za wybijające się na tle reszty, a jedną z nich jako wręcz wybitną. Jest nią „Scena ciszy” Joshuy Oppenheimera, która jest kontynuacją wątków zapoczątkowanych w „Scenie zbrodni”. Dokumentalista nadal zgłębia tajemnice wciąż nierozliczonej masakry dokonanej przez prawicowy reżim na tych wszystkich, którzy oparli się wojskowej juncie. Osoby niepodporządkowane nazwano komunistami i jako takich skazywano na śmierć. W pierwszym filmie Oppenheimer skoncentrował się na oprawcach. Prosił ich o odtwarzanie tytułowych scen zbrodni, co czynili z dumą i chęcią. Tym razem skupił się na ofiarach i ich rodzinach. To spotęgowało dramatyzm wydarzeń sprzed pięćdziesięciu lat, choć ani na moment film nie popadł w melodramatyzm. Metoda dokumentalisty nadal zasadza się na surowości, bliskości bohaterów i performatywnej konfrontacji z oprawcami. „Scena zbrodni” to film, który ciężko obejrzeć w jednym podejściu. Wywołuje w głowie trwałe zmiany – jest skuteczną szczepionką przeciwko politycznym ekstremizmom i prawicowej propagandzie. Powinno się ją obowiązkowo aplikować każdemu, szczególnie w obecnej sytuacji w Polsce.

"Scena ciszy", reż. Joshua Oppenheimer

„Scena ciszy”, reż. Joshua Oppenheimer

Filmem równie aktualnym w naszym kraju niespodziewanie stał się turecko-francuski „Mustang” Deniz Gamze Ergüven. Pisałem o nim obszerniej już wcześniej, ale warto przypomnieć, że opowiada on o siostrach zniewolonych przez rodzinę, a tak naprawdę przez kulturowe uwarunkowania. Ich dom staje się więzieniem, podobnie jak polityka i religia zamykają w klatce zakazów i nakazów kobiet w krajach muzułmańskich. Ergüven potrafiła o tym opowiedzieć bez moralizowania i sięgania po wielkie hasła. „Mustang” to film niepozorny. Pełen młodzieńczej energii i optymizmu, przesycony słońcem, a przy tym wstrząsający i wyzwalający sprzeciw – również wobec prób ograniczania praw kobiet w Polsce.

Czas porzucić politykę. Choć nie do końca… Kolejnym hitem tego miesiąca był „Dope” Ricka Famuyiwy – pełna hip-hopowej energii komedia o chłopaku z biednej dzielnicy, który marzy o dostaniu się na studia. Twórca znakomicie żongluje popkulturowymi schematami, szczególnie tymi pochodzącymi z lat 90., bawi się filmowa formą, kreuje na ekranie świetnych bohaterów, wciąga w zabawną historię, a przy tym daje znakomitą i nienachalną lekcję. Bawiąc się stereotypami, pokazuje jak są groźne i jak łatwo infekują. Z drugiej strony jest świadomy, że nie ma od nich ucieczki, dlatego postanawia je wykorzystać i obśmiać. Najlepiej w efektowny, gatunkowy sposób, który dostarcza widzom zarówno refleksji, jak i rozrywki.

"Dope", reż. Rick Famuyiwa

„Dope”, reż. Rick Famuyiwa

Ostatnim filmem tego miesiąca, który zrobił na mnie szczególne wrażenie jest „Cloverfield Lane 10”, które również opiera się na zmyślnej grze konwencją. Pisałem już, dlaczego słowo „gra” jest w przypadku filmu Dana Trachtenberga kluczowe. To kino, które udowadnia, że Hollywood wciąż potrafi nas zaskakiwać i trzymać w niepewności. Okazuje się, że w amerykańskim kinie mainstreamowym wciąż biją źródła kreatywności. A potrzeba niewiele. Odrobina dystansu, krytyczne spojrzenie na kino gatunkowe, trzech bohaterów, jedna przestrzeń i sztucznie wykreowany świat. Voilà! Oto przepis na sukces!

Nastolatki i kanibale, czyli co warto nadrobić

Jeśli nadal szukacie dobrego kina, a widzieliście już to, co w kwietniu najlepsze, zachęcam do zwrócenia uwagi na dwa jakże odmienne od siebie filmy: „Wyznania nastolatki” Marielle Heller i „Bone Tomahawk” S. Craiga Zehlera. O obu pisałem już w oddzielnych recenzjach. W pierwszym twórczyni zauroczyła nas młodością swojej bohaterki i wykreowała świat nastoletniej fascynacji dorosłością – pełen barw Ameryki lat 70., z jej bolączkami i uciechami. To przykład kina empatycznego, zarażającego, wciągającego nas w świat bohaterki, która zdradza nam swoje najgłębsze sekrety. Heller nie stroni od krytykowania, ale ucieka od moralizmu. Wskazuje na sprzeczności kontrkultury, ale nie piętnuje tych, którzy wierzyli w wolną miłość i komuny. Spogląda na swoją bohaterkę i otaczający ją świat z empatią – lubi tą zwariowaną, rozerotyzowaną rzeczywistość. Trudno więc nie polubić autorki i jej filmu.

"Wyznania nastolatki", reż. Marielle Heller

„Wyznania nastolatki”, reż. Marielle Heller

„Bone Tomahawk” natomiast to kino typowo męskie – szorstkie, milczące i brutalne. Nie ma w nim miejsca na spektakularną akcję, scenariuszowe niespodzianki i zabawy konwencją. Western jest tu jedynie sztafażem – pretekstem do opowiedzenia o ludzkiej duszy pełnej zgnilizny i moralnego zepsucia. Twórca ukazuje ją w sposób dosadny, wiedzie swoich bohaterów do samego piekła, by uświadomić czym jest wiara, nadzieja i miłość. To kino oparte na jasnych wartościach, ale nienachalne. Przyprawione znakomitymi, lakonicznymi dialogami i niesztampowymi bohaterami. Kino drogi, którą moglibyśmy iść bez końca, tym bardziej, że na finiszu czai się zło.

Śpiewać każdy może, czyli zaskoczenia

Są filmy, po których za wiele się nie spodziewasz, a przynoszą sporo satysfakcji i chętnie polecisz je innym. W tym miejscu podsumowań miesiąca właśnie je znajdziecie. W tym miesiącu trzy: filmy, które wypadły lepiej niż się spodziewałem oraz takie, które oglądałem bez zażenowania. Pierwszy z nich to „Księga dżungli” Jona Favreau, czyli aktorska wersja animowanego hitu sprzed lat. Film zebrał świetne recenzje, choć wydaje się, że formuła odświeżania starych przebojów nie należy do najbardziej subtelnych i oryginalnych. Okazało się jednak, że powrót do starych znajomych zawsze przynosi nieco uciechy. Tym bardziej, gdy film jest wykonany starannie i bezpretensjonalnie.

Niewiele spodziewałem się po francuskiej „Niesamowitej Marguerite” Xaviera Giannoli i otrzymałem w zamian nieco więcej. To porządnie opowiedziana autentyczna historia nieprzeciętnej kobiety, która nie potrafiła pojąć, że nie potrafi śpiewać i nie powinna robić tego publicznie. Wpierw kupowała sobie publiczność dotując rozmaite fundacje, następnie stała się marionetką w rękach cynicznych pseudo-artystów. To nie tylko film o wielkiej ambicji i osobistej tragedii, także o sztuce – o tym, czym jest i gdzie przebiega granica między kiczem a artyzmem.

"Babka", reż. Paul Weitz

„Babka”, reż. Paul Weitz

Filmem znacznie ciekawszym, choć skromniejszym jest „Babka” Paula Weitza reprezentująca amerykańskie kino niezależne. Jest bardzo nietypową wariacją na temat kina familijnego – wykorzystuje jej schematy, lecz nie po to, by przyciągnąć przed ekrany całą rodzinę, lecz by dać gorzką szkołę życia. Posiada przy tym bardzo jasno wyartykułowany rys polityczny – podobnie jak „Mustang” jest precyzyjnie wymierzony w hipokryzję konserwatyzmu. Przewrotnie, najbardziej tragiczną postacią okazuje się tytułowa babka – stara hipiska, która musi w nieoczekiwanej sytuacji ratować wnuczkę, która nie potrafi dogadać się z matką. Pokoleniowy peleton biegnie, każda generacja posiada swoje problemy, robi głupstwa i będzie musiała za nie zapłacić. Babcia, jako seniorka rodu, choć wcale jej się to nie podoba, musi stać się ostoją rozumu i racjonalności.

Prawda, kłamstwa i świt sprawiedliwości, czyli największe rozczarowania

Niestety życie kinomana nie jest usłane różami, musi on stąpać również po pokrzywach i cierniach. Pierwszy wbił się w czułe serca fanów widowiskowego kina akcji już w pierwszy weekend wraz z premierą długo oczekiwanego hitu „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości”. Zach Snyder powinien dawno abdykować, a nadal uważa się na papieża kina komiksowego. Uderza w wysokie tony, sięga po patos, robi ze swoich (super)bohaterów potężnych herosów, tym samym skazując swoje filmy na nurzanie się w pretensjonalności. Nie będę się więcej pastwił nad tym filmem, zrobiłem to już w oddzielnej recenzji.

"Batman v Superman: Świt sprawiedliwości", reż. Zack Snyder

„Batman v Superman: Świt sprawiedliwości”, reż. Zack Snyder

Na równie cierpkie słowa zasłużył Ben Wheatley za „High-Rise”. Wycisnął ze znakomitego książkowego pierwowzoru Ballarda to, co najbardziej zjawiskowe. Okrasił spektakularnym designem, pod którym skrywa się niestety pustkę. Fabularne wątki się nie kleją, narracja rwie, bohaterowie pojawiają się i znikają, przy czym całkowicie nas nie obchodzą. Orgie, gwałty, morderstwa i zamieszki nie są w stanie wyrwać nas ze stuporu, w który wprowadza nas pogmatwana narracja. Nigdy był nie pomyślał, że apokalipsa będzie taka nudna.

Podobne zarzuty można byłoby wysunąć pod adresem „Głośniej od bomb” Joachima Triera. Z tą różnicą, że w tym filmie próżno szukać spektakularnej warstwy wizualnej. To typowy przykład europejskiego „snuja” (choć akcja dzieje się w Ameryce), który miał nas wciągnąć w psychologiczną grę rozgrywającą się wśród członków jednej rodziny. Niestety nie wciąga, a bohaterowie snują się po ekranie nadal. Trier zaopatruje banalne stwierdzenia w arthousową formę, to chyba najgorszy przykład kina „pseudartystycznego”. Dla korzyści ogółu powinno się go z całą stanowczością piętnować.

"Głośniej od bomb", reż. Joachim Trier

„Głośniej od bomb”, reż. Joachim Trier

Gdy ktoś zapowiada, że film będzie mocniejszy niż „Spotlight” i „Big Short”, to ostrzysz sobie zęby na prawdziwą ucztę. Gdy okazuje się, że wcale tak nie jest, a obraz nawet nie zbliża się do poziomu wymienionych tytułów, to twoje rozczarowanie potęguje się. Tak było w przypadku „Niewygodnej prawdy” Jamesa Vanderbilta. Opowiada on o grupie dziennikarzy, którzy wpadają na trop politycznego skandalu, który może pogrzebać szanse George’a W. Busha na reelekcję. Pierwsza część filmu obraca się wokół znalezionego tropu, druga natomiast skupia się na komplikacjach, na które natrafiają. Okazało się, że informacje, którymi dysponują są jedynie mało wiarygodnymi poszlakami i nikt nie chce ich potwierdzić. Dramaturgiczną osią miała być walka o politycznie tłamszoną prawdę. Niestety ta myśl nie wybrzmiała. Paradoksalnie, łatwiej jest się utożsamić ze stroną oskarżającą, a w dziennikarzach dojrzeć grupę naiwniaków. Miało być o manipulacjach na szczytach władzy, a okazało się, że jest o nieudolnym dziennikarskie.

Równie rozczarowujący jest „Opiekun” Michela Franco, który otrzymał w Cannes nagrodę za scenariusz. To spora obietnica, która nie zostaje spełniona. Film nawiązuje tematycznie do „Code Blue” Urszuli Antoniak, ale nie posiada takiej samej temperatury. Nie szokuje, nie zachęca do empatii, nie zwodzi, ani nie zaskakuje. Całość ratuje rola Tima Rotha, która jest jedynym powodem, by wybrać się na seans.

Wojna, łowca i Pasolini, czyli nie tym razem

Wśród premier znajdują się również i takie, które nie tyle rozczarowują, co odrzucają i zawodzą. Niekoniecznie rozbudzały nadzieje, ale również nie okazały się pozytywnymi zaskoczeniami. Repertuary są często wypełniane filmami miałkimi, napompowanymi marketingowymi kampaniami, pustymi w środku. Głównym zajęciem krytyków jest ich wyłapywanie i wskazywanie. Oto moje typy.

Po pierwsze „Pasolini” Abla Ferrary. Film o tak znakomitym twórcy domaga się odpowiedniego poziomu. Tego niestety ten obraz nie dostarczył. Ferrara skupił się na tym, co najatrakcyjniejsze, a przy tym powierzchowne – na skandalu, polityce, seksualnych preferencjach swojego bohatera. Nie wchodzi pod powierzchnię, nie dotyka sedna, nie odkrywa czegoś, czego byśmy jeszcze o Pasolinim nie wiedzieli. Ponadto, ten pochód atrakcji wcale nie jest atrakcyjny – jest zwyczajnie nudny i przeintelektualizowany, pretensjonalny, nieznośnie kabotyński.

"Pasolini", reż. Abel Ferrara

„Pasolini”, reż. Abel Ferrara

Inny problem jest z „Bulwarem” Dito Montiela z Robinem Williamsen w swojej ostatniej roli. Tu zawiódł scenariusz. Opowiadana historia jest nijaka, mało oryginalna, odtwórcza. Opowieść o starzejącym się homoseksualiście, który dopiero zaczyna godzić się z własną naturą nie angażuje emocjonalnie. Bohaterowie są schematyczni – bez życia i pozbawieni prawdziwych uczuć. Łatwo domyślić się kolejnych zwrotów akcji. Przy tym nie kibicujemy przedstawionym postaciom, ich dylematy wydają się wydumane, sztucznie wykreowane i łatwe do rozwiązania. Ich emocjonalny klincz nie wybrzmiewa. Szkoda skądinąd świetnej roli Williamsa.

„Letnie przesilenie” Michała Rogalskiego umieściłbym wśród rozczarować, gdybym miał co do niego wygórowane oczekiwania. Tak nie było, więc i rozczarowanie niewielkie. To zwyczajnie słabe kino – przystosowane raczej do seansu telewizyjnego, źle zagrane i rozpisane. Choć trzeba oddać, że stanowi pewne novum na tle podobnym polskich filmów historycznych. W czasie, gdy łatwo o konflikt o przedstawienie relacji polsko-niemiecko-żydowskich, Rogalski zaproponował taką ich wizję, która stroni od kłótni, stawiając na konsensus i próbę wzajemnego zrozumienia. To istotna wartość, ale przy okazji zagrożenie. Ta światopoglądowa łagodność może zostać wzięta za uległość i nijakość.

"Letnie przesilenie", reż. Michał Rogalski

„Letnie przesilenie”, reż. Michał Rogalski

Na koniec o dwóch filmach gremialnie odrzuconych przez widownię i krytykę. Chodzi o „Łowcę i Królową Lodu” Cedrica Nicolasa-Troyana oraz „Szefową” Bena Falcone. W obu można zobaczyć znane gwiazdy, ich premierom towarzyszyły duże kampanie reklamowe, ale okazały się klapami – zarówno finansowymi, jak i artystycznymi. W przypadku pierwszego najprawdopodobniej zawiodła formuła ponownego opracowywania znanych legend, natomiast przewinami drugiego był nieszczególnie zabawne poczucie humoru.

Wymienione przeze mnie tytuły oczywiście nie wyczerpują listy wszystkich kwietniowych premier. To jedynie te, które wzbudziły największe zainteresowanie, albo były najistotniejsze dla mnie. Niemniej kwiecień obfitował w wiele ciekawych premier i z pewnością znajdziecie wśród nich również coś dla siebie. A na koniec moje typy filmu, zaskoczenia i rozczarowania miesiąca oraz zaktualizowany ranking najlepszych dzieł roku:

Film miesiąca - kwiecień

Filmy roku. Kwiecień