Szorty – „Player One”: Powrót do zapomnianej przeszłości

Zmienia się technologia, zmienia się publiczność, zmieniają się konwencje, tylko jedno się nie zmienia: Steven Spielberg nadal okazuje się twórcą, który najlepiej czuje kino rozrywkowe. To zastanawiające, że to właśnie jego „Player One” i „Valerian i Miasto Tysiąc Planet” kolejnego weterana Kina Nowej Przygody – Luca Bessona – okazują się najlepiej wpasowywać do blockbusterowego kina przyszłości spod znaku IMAX.

Filmowa adaptacja bestsellera Ernesta Cline’a w pełni wykorzystuje technologiczne możliwości kina współczesnego. Spielberg łączy cyfrową animację z kinem żywej akcji, a do tego funduje widzom nieustający, immersyjny roallercoaster, przyprawiając o zawrót głowy i ściśnięty żołądek. Seans „Player One” staje się doświadczeniem w większej mierze cielesnym niż intelektualnym czy emocjonalnym. Długie i niezwykle dynamiczne, symulujące ludzką percepcję, zdjęcia Janusza Kamińskiego dosłownie wciągają widzów w filmową przestrzeń, która już na poziomie fabuły zbudowana jest w taki sposób, by dostarczać coraz to nowych, wciąż bardziej spektakularnych bodźców.

Fabuła jest najmniej istotną warstwą „Player One”. Nawet lepiej jej zanadto nie analizować, bo może się okazać pełna nielogiczności, czarnych dziur i rażących niekonsekwencji – podczas seansu zresztą również schodzi na dalszy plan. Opowieść bowiem ma dostarczać jedynie pretekstu do mnożenia wizualnych i cielesnych atrakcji, co robi z naddatkiem. Otóż, bohaterem filmu jest nastolatek żyjący w 2040 roku. Większość jego rówieśników porzuciła tak zwany real na rzecz wirtualu, czyli programu Oasis – formy wirtualnej rzeczywistości, do której wchodzi się za pomocą specjalnych gogli. Dostarcza ona niezliczonych możliwości zaangażowania, składa się, niczym ogromne uniwersum, z niezliczonych planet, na których można grać, walczyć, tańczyć czy zakochiwać się – każdemu jego symulacja. Wartość aplikacji liczona jest w miliardach dolarów, które mogą stać się własnością kogoś, komu uda się zająć miejsce twórcy Oasis – który właśnie zmarł. James Halliday obiecał przekazać swoje udziały temu, kto zdoła wygrać niezwykle trudną grę, którą sam stworzył. Jak można się domyślić, nasz bohater będzie jednym z tych, którzy staną w szranki o wygraną.

Struktura fabuły nawiązuje więc wprost do konstrukcji gier komputerowych, co pozwala twórcom na mnożenie filmowych światów oraz wizualnych i immersyjnych atrakcji. Szybko okazuje się jednak, że bohaterowie nie tylko muszą pokonywać kolejne „levele”, ale również zmierzyć się z czarnym charakterem – właścicielem konkurencyjnej do Oasis firmy, pragnącej przejąć interes biznesowych przeciwników. Stawka, o którą toczy się gra, dramatycznie więc wzrasta, co tylko dodaje opowieści rumieńców.

„Player One” to nie tylko gratka dla tych, którzy uwielbiają w kinie podziwiać fantastyczne światy, rozkoszować się wizualną pomysłowością czy doświadczać spektakularnej akcji. To być może najbardziej smakowity kąsek dla osób zakochanych w popkulturze, od nawiązań do której aż się roi zarówno w fabule, jak i świecie przedstawionym. Całkowita dowolność w sposobie kreowania awatarów i wirtualnej rzeczywistości powoduje, że ekran aż eksploduje od tak zwanych „easter eggów” – „Player One” może pochwalić się więc chyba największą w historii kina liczbą intertekstualnych nawiązań. Ten autotematyczny nadmiar każe wziąć zarówno opowieść, jak i cały film w znaczący nawias, rozgrzeszając tym samym jawne narracyjne kalki, uproszczenia czy naiwności. Film Spielberga z założenia jest tworem kompletnie bezpretensjonalnym, rozrywkowym, dostarczającym czystego, dziecięcego wręcz „funu”.

„Player One” jest idealnym reprezentantem kina, które nie chce opowiadać historii, a przede wszystkim skupia się na wizualnych i cielesnych atrakcjach, zamieniając seans w doświadczenie immersyjne. Liczy się dla niego czysty ruch, zawrót głowy i nieustanne mnożenie światów i postaci. Spielberg ponownie pozwala nam powrócić do być może nieco zapomnianej przeszłości (nie bez powodu większość nawiązań odnosi się do tekstów z lat 80. i 90.) i poczuć się dziećmi, które nie zważają na fabularne niekonsekwencje, lecz czerpią czystą radość z kolorów, pędu, żartów, emocji i dystansu. „Player One” to nie film, to przejazd na ekstremalnej karuzeli.

Ocena: 7/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.