Jeśli robisz kontynuację popularnego hitu, który zdobył sympatię zarówno widzów, jak i krytyków, musisz dostarczyć jeszcze więcej wrażeń niż za pierwszym razem. Powinno być mocniej, szybciej, zabawniej i głośniej. Matthew Vaughn kręcąc drugą część „Kingsmanów”, niestety nie zastosował się do tej reguły. Najwyraźniej stwierdził, że pomysły, które wypaliły w pierwszej części, sprawdzą się i w drugiej. Widz kinowy ma jednak dobrą pamięć i dwa razy na ten sam chwyt się nie nabierze.
Pierwsza część „Kingsmanów” była niemałym wydarzeniem w kinie rozrywkowym. Vaughn potrafił tak wyważyć pastisz klasycznych filmów o tajnych agentach, by nie zamienić swojego dzieła w prostą parodię. Bawił się konwencją, jednocześnie dostarczając rozrywki w dokładnie taki sam sposób, w jaki robiły to „wyśmiewane” filmy. „Kingsman” był równocześnie zgrywą, jak i hołdem, a przy tym zwyczajnie wciągającą, zabawną historią ze świetnymi bohaterami. To właśnie oni, a nie celowo przesadzone gadżety tajnych agentów czy, swoją drogą, znakomicie zaaranżowane sceny akcji, byli najmocniejszą stroną pierwszej części. Galahad był tajemniczy i tragiczny, Eggsy wielowymiarowy i przechodzący spektakularną przemianę, a czarny charakter wyjątkowo wyrazisty i zamierzenie przegięty. Wszystko tam było na miejscu – ciekawa historia, bohaterowie, oryginalne sceny walk i tajemniczy świat prywatnych obrońców ludzkości. Druga część miała tylko potwierdzić wyjątkowość tej opowieści.
Tak się jednak nie stało. Nie dlatego bynajmniej, że Vaughn nie potrafił powielić tego, co zrobił za pierwszym razem. Wręcz przeciwnie, zgubne okazało się zbyt kurczowe trzymanie zasad, które wymyślił, kręcąc pierwszą część. Najwyraźniej sądził, że wystarczy, jeżeli zafunduje widowni powtórkę z rozrywki. Widzowie są jednak wybredni i jeżeli chcieliby obejrzeć jeszcze raz to samo, to kupiliby DVD z pierwszą częścią, a nie bilet na kontynuację. Maniery być może są cnotą, ale przesadne respektowanie wypracowanych standardów przez reżysera – już niekoniecznie. Choć trzeba przyznać, że sceny walk nadal trzymają poziom i potrafią zapierać dech swoją spektakularnością. Broni się również Julianne Moore w roli demonicznej, choć nieustannie uśmiechniętej, super-ekstra przestępczyni, która zamierza zdobyć kontrolę nad światem za pomocą zainfekowanych narkotyków. A starych bohaterów zawsze miło zobaczyć ponownie. Na tym jednak koniec dobrych wiadomości, bowiem nowe postacie nie wnoszą dodatkowej energii – a wręcz co po niektórzy zostają na połowę filmu odstawieni na bok – scen akcji jest jakby mniej, podobnie jak fabularnych atrakcji, zwrotów akcji i chwytliwych dowcipów. Jeżeli największym źródłem humoru ma być smutny Elton John w wielkich różowych okularach i kolorowych wdziankach, to wiedz, że nie będziesz miał za wielu okazji do ryknięcia zdrowym śmiechem.
Vaughn zamiast dodać gazu do dechy, niespodziewanie przyhamował. Zabrakło energii, pomysłowości, oryginalności i świeżości, za to rozmnożyły się fabularne dziury, wątpliwej maści zwroty akcji i nieprzekonujące linie fabularne. Klimat niby się zgadza, bohaterowie ci sami, intryga nawet zajmująca, ale zabrakło czegoś, co mogłoby porwać złaknioną nowych bodźców widownię. W drugiej części „Kingsmanów” jest wszystko, co było w pierwszej – oprócz kreatywności.
Ocena: 5/10
Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.
Komentarze (0)