Szybkie fury, głośna muzyka i sporo akcji – nie, nie, to nie będzie tekst o kolejnej części „Szybkich i wściekłych”. Po te bardzo dobrze znane elementy kina rozrywkowego sięgnął Edgar Wright, czyli świetny reinterpretator hollywoodzkiego kina gatunkowego. Jego „Baby Driver” jest efektownym połączeniem samochodowego kina akcji z konwencją teledysku. To właśnie pomysłowo wykorzystana muzyka jest tu elementem, który nadaje całości szczególnej wartości.
Fabuła bowiem jest całkowicie pretekstowa – młody chłopak staje się pewnego rodzaju zakładnikiem szefa mafii, który zatrudnia go jako kierowcę do kolejnych swoich akcji. Dzieciak jest dla niego wartościowy ze względu na niespotykane umiejętności prowadzenia samochodu. W to wszystko wplątują się jeszcze inni gangsterzy, no i oczywiście piękna dziewczyna, która kradnie głównemu bohaterowi serce. Głównie chodzi o to, by szybko zwiewać – wpierw przed policją, a potem przed bandziorami. W fabule za wiele zaskoczeń nie odnajdziemy, ale to wcale nie jest zarzut, bo film trzyma w napięciu mimo swojej narracyjnej konwencjonalności.
Wartość tego tytułu znajduje się jednak gdzie indziej – „Baby Driver” jest rozciągniętym do dwóch godzin teledyskiem, w którym nieustannie zmieniają się kawałki. Jednak to nie czasami skoczne, czasami sentymentalne, czasami takie, pod wpływem których chce się przycisnąć gaz do dechy, przebojowe piosenki stanowią atrakcję, ale sposób ich wykorzystania. Film oparty jest przede wszystkim na świetnym montażu, który podporządkowuje rytm obrazu bitowi kolejnych muzycznych utworów. Wright jest prawdziwym filmowym szarlatanem, bo potrafi z całkowicie ogranych elementów wyczarować nową jakość, dodając zaledwie jeden, nieoczywisty składnik. Ale ja dam mu się zaczarować jeszcze niejeden raz! Tymczasem, gaz do dechy!
Ocena: 7/10
Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.
Komentarze (0)