Mani Haghighi nie żyje. Podobnie zresztą jak inni czołowi reżyserzy kinematografii irańskiej. Wszyscy skończyli z odciętymi głowami, na których seryjny morderca napisał tytułowe słowo: „świnie”. Ostał się tylko Hasan Kasmai, z czym nie może się pogodzić. Odbiera to jako osobistą zniewagę. No bo jak to możliwe, że takie miernoty zostają „nobilitowane” przez mordercę, a on nadal cieszy się świetnym zdrowiem? To ostatni gwóźdź do trumny jego kariery, wcześniej zahamowanej przez zakaz tworzenia filmów i zdradę kochanki, która jednocześnie była gwiazdą wszystkich jego filmów.
Trzeba przyznać, że punkt wyjścia filmu jest więcej niż wyborny. „Świnia” zapowiadała się jako dogłębna, autoironiczna analiza światka filmowego, a jednocześnie gatunkowa jazda bez trzymanki. No bo kino irańskie, seryjny morderca i dekapitowani reżyserzy brzmią jak wyśmienity koktajl, idealny na lekki seans z nieoczywistym wejrzeniem w głąb portretowanego światka.
Niestety te obietnice „Świnia” spełnia tylko połowicznie. Nie można mu bowiem odmówić autoironii, gatunkowego zacięcia, ale przy tym brakuje mu jednak nieco mniej oczywistej analizy świata kina. Film posiada również spore problemy dramaturgiczne, przez co gubi się w wątkach i sam momentami nie wie, do czego zmierza. Przez to długimi fragmentami zamiast cieszyć, bawić i rozrywać, nuży, co można potraktować jako największe rozczarowanie. Nie zmienia to faktu, że wiele scen i pomysłów jest znakomitych, co zaowocowało komediowym śmiechem przenikającym się z makabrą i groteską. Jednak ostatecznie ma się wrażenie niewykorzystanego potencjału i nadmiernej statyczności opowiadanej historii. Poprzedniy film Haghighiego – „Wejście smoka” – jest znacznie ciekawszy.
Komentarze (0)