Pierwszy dzień gdyńskiej imprezy upłynął pod znakiem Konkursu Mikrobudżetów. To sekcja debiutów filmowych, realizowanych za naprawdę niewielkie pieniądze. Ale brak finansowej presji miał dać pole do artystycznych eksperymentów. Niestety – tym razem ich nie było, podobnie jak odwagi i oryginalności. Za to sporo znalazło się w nich wtórnych historii i nieprzekonujących emocji.
Obudź się, reż. Filip Dzierżawski
Czy flaga ukochanego klubu może wybudzić zagorzałego kibica ze śpiączki? Nie wiadomo, ale warto spróbować. A przynajmniej tak twierdzi siostra chłopaka, który po ustawce z kibolami lokalnego przeciwnika trafił do szpitala w bardzo złym stanie. Trudno stwierdzić, że jest to szczególnie przekonujący punkt wyjścia. Tym bardziej, że „Obudź się” utrzymane jest w klimacie realizmu społecznego, a nie przegiętego kina kibolskiego, w którym psychologiczna wiarygodność jest najmniej potrzebna.
Można byłoby jeszcze przymknąć oko na ten fabularny pomysł, albo rozważyć tę niedorzeczność w kontekście charakteru głównej bohaterki, która przesadnie wierzy w przesądy. Można byłoby, gdyby nie fakt, że ten punkt wyjścia determinuje całą historię – sprawia, że dziewczyna sięga po paralizator i jedzie odzyskać flagę, skradzioną przez rywali. A dalej jest już tylko „lepiej” – bohaterka terroryzuje chłopaka, który pobił jej brata, wymusza zwrot flagi i bawi się w małego gangstera. Całość ma dobrą energię – trzeba to przyznać. Agresywna muzyka rozsadza bębenki, kamera biega za narwaną dziewczyną, czuć jej rozpacz, determinację, nadzieję.
Niestety zmierza to wszystko w oczywistym kierunku, na dodatek bardzo utartymi fabularnymi ścieżkami. Rywal na śmierć i życie okazuje się ludzki, wręcz staje się namiastką ukochanego brata. Cała ta para energii, histerii i dynamiki idzie w gwizdek schematów, oczywistości i zupełnie niepasującego do kikolskiego świata sentymentalizmu. Opowieść o kibolach, ustawkach, bijatykach, testosteronie i szowinizmie okazuje się tylko przykrywką dla banalnej historii o siostrzanej miłości, która na dodatek nie jest w stanie wykrzesać odpowiedniego poziomu emocji.
Ocena: 5/10
Spadek, reż. Jakub Laskowski
Debiutantowi udało się zgromadzić na planie niezły zestaw młodych, polskich aktorów. Jest świetny jak zwykle Maciej Musiałowski, dobra Marianna Zydek i dawno niewidziana na ekranie Michalina Olszańska. Reżyser wiedział, co robi, bo jego „Spadek” stoi aktorstwem. To kino, którego sens tkwi w naturalności dialogów, w spojrzeniach i mowie ciała. I to wszystko tu jest. Jest też piękny dom na Mazurach, a nawet intrygująca tajemnica.
To ona organizuje fabułę. Janek jedzie bowiem z siostrą Majką na wieś, bo dostał informację, że odziedziczył spadek. Nie wie jednak, kto go nim obdarował. Wiejskie domostwo okaże się skrywać sekrety, których cena jest znacznie większa niż wartość posiadłości.
Musiałowskiego i Zydek łaczy świetna chemia. Można odnieść wrażenie, że największa niedorzeczność w ich ustach zabrzmi wiarygodnie, a mimo że fabuła płynie nieśpiesznie, to z przyjemnością się ją śledzi. Do czasu. Gdy tylko sekret, na którym cała przyjemność filmu jest budowana, zostaje wyjawiony – a raczej rozgryziony przez widzów, co trudne nie jest – okazuje się, że nie ma tu niczego, co mogłoby nadal przykuwać uwagę. I twórcy doskonale sobie z tego zdają sprawę, bo w kulminacyjnym momencie filmu zaczynają przesadnie komplikować relacje między bohaterami – niestety korzystają przy tym z najbardziej oczywistych fabularnych tropów. W pewnym momencie supeł opowieści jest już tak splątany, że wypada całkowicie absurdalnie, a kolejne wypadki, wydaje się, że wymykają się spod kontroli nawet scenarzystom, bo zwyczajnie nie wiadomo, o co chodzi.
Intrygujący punkt wyjścia, aktorska energia ostatecznie przekłada się na kino nieangażujące, bo zbyt oczywiste, schematyczne i zbudowane na nadmiernie ogranym zwrocie akcji.
Ocena: 5/10
Algorytmika, reż. Marcin Piotrowski
Niektórym się najwyraźniej wydaje, że wystarczy założyć bohaterowi futurystyczne okulary i wstawić niebieskawe, zamazane tło i już będziemy mieli kino science-fiction. Ja rozumiem, że przy mikrobudżecie nie ma co liczyć na efektowne efekty specjalne, ale przecież wystarczy stworzyć przekonujący świat przyszłości – dowiódł tego choćby Aleks Garland, na którego autor „Algorytmiki” lubi się zresztą powoływać. Marcin Piotrowski niestety tego nie potrafi. Mało tego, nie potrafi nawet napisać przekonującej historii rodzinnej.
„Algorytmika” tryumfalnie wkroczyła do grona absurdalnie złych polskich filmów. To kino nieprzemyślane fabularnie, słabo zrealizowane, nudne, a na dodatek szalenie pretensjonalne, bo – niestety – pełne artystowskiej ambicji. Historia żałoby za kochaną żoną nakłada się tu na całkowicie poroniony koncept science-fiction, z którego wynika, że całym naszym życiem rządzi Wielki Algorytm (koniecznie wielkimi literami!), który nie wiadomo, czym jest, skąd się wziął, kto go stworzył, ani nawet jak działa – ale co tam, miało być sci-fi, jest sci-fi.
To wszystko ubrane jest w jakieś źle uszyte szaty dreszczowca, który nie jest w stanie w nas wzbudzić żadnych dreszczy. Podobnie jest zresztą z relacją ojca i córki, która nie potrafi nas ani trochę przejąć. Całość kończy się nieporadnie i bardzo tanio zrealizowaną sekwencją na poły animowaną – która nic nie tłumaczy, a jeszcze więcej plącze. Nawet dialogi, mimo swojej deklaratywności, nie są w stanie utrzymać tej historii w ryzach.
„Algorytmika”, choć to debiut profesjonalny, przypomina kino offowe – zrealizowane z potrzeby serca, być może jako dzieło życia jego twórcy, który wie, że drugiej szansy być może nie otrzyma, więc wrzuca do fabuły wszystkie swoje najlepsze pomysły, nie bacząc, że nie trzymają się one kupy.
Ocena: 2/10
Hela, reż. Anna Kasperska
Podejrzewam, że ulubionymi reżyserami Anny Kasperskiej są bracia Dardenne. „Hela” ma podobny klimat – dynamiczną bohaterkę, która ucieka z kolejnych domów dziecka i placówek wychowawczych, by odnaleźć swoją małą siostrę i w końcu z nią zamieszkać. Kamera trzyma się blisko niej, sympatyzuje z nią i wspiera, ale – podobnie jak u Belgów – świat wokół ściąga na nią kolejne katastrofy. Niestety Kasperska nie ma talentu sławnego reżyserskiego duetu. To jeszcze nie przewinienie. Gorzej, że nie ma też za wiele do powiedzenia.
„Hela” powinna trwać góra 30 minut. Jest szansa, że jako krótki metraż wypadłaby nawet ciekawie. Nie ma tu bowiem nic, co wymagałoby niemal półtoragodzinnego metrażu. Reżyserka rozdmuchuje więc scenariusz do granic wytrzymałości, byleby tylko dobrnąć do rozmiarów pełnego metrażu. Z tego względu pojawiają się tu wątki zupełnie niepotrzebne, które nie doczekują się żadnego rozwinięcia i mają dosłownie zerowy wpływ na wątek główny.
Ale nawet ten wlecze się i ciągnie, przeciągany w nieskończoność. A przecież fabuła jest banalnie prosta. Dziewczyna ucieka, szuka, znajduje i biegnie dalej. Całość wieńczy bardzo przewidywalny zwrot akcji, który sprawia, że darzymy bohaterkę nieco mniejszą sympatią – jak się wydaje wbrew oczekiwaniom reżyserki.
Komentarze (0)