Drugi dzień festiwalu to film z Konkursu Głównego – „Orzeł. Ostatni patrol”, z Mikrobudżetów – „Czas na pogodę” oraz z sekcji Polonica – „Roving Woman”. Jak wypadły?
Orzeł. Ostatni patrol, reż. Jacek Bławut
„Orzeł” powstawał kilka lat, od tak dawna, że Tomasz Włosok, który dziś jest gwiazdą, był aktorem trzeciego rzędu. Przez lata cyzelowano stronę wizualną, obiecując tym samym wielka ucztę dla oczu – wielkie widowisko historyczne na miarę legendy polskiego statku podwodnego. Dziś, po seansie, mam raczej wrażenie, że przez te wszystkie lata próbowano raczej ratować tę historię za pomocą montażu, bo film nie ma za wiele do zaproponowania od strony wizualnej, a dramaturgicznie leży niemal całkowicie.
Ale zacznę od tego, co się udało. „Orzeł. Ostatni patrol” mimo swoich niedociągnięć i tak wyróżnia się na tle współczesnego polskiego kina historyczno-wojennego. Nie ma w nim grama tak szkodliwego dla tego typu kina patosu i niewiele narodowej martyrologii. Jest za to autentyczna fascynacja przytaczanymi wydarzeniami i wielki podziw dla jej uczestników. Wręcz czuć duchotę podwodnego statku, determinacja młodej załogi unosi się w gęstym powietrzu – ale nikt tu nie klepie zdrowasiek, nikomu nie cisną się na usta wielkie słowa o Polsce czy narodzie. Jest za to sporo humoru i drwiny, które rozładowują zawiesistą atmosferę.
Najlepsze, co się udało, to ukazanie załogi jako grupy, która jest na siebie skazana i nawzajem się wspiera. To kino trochę eisensteinowskie, w którym nie ma pojedynczych bohaterów, a raczej zbiorowość. Bławut nie traci czasu, by przybliżać nam kolejnych członków załogi – charakteryzuje ich zajmowana pozycja: jest kapitan, nawigator, telegrafista, kucharz i tak dalej. To sprawia, że filmowi brakuje ludzkiej emocjonalności, mamy raczej do czynienia z maszyną, w której ludzie są tylko trybikami.
To również powoduje, że filmowi brakuje dramaturgii. Statek jest w środku rozszalałej wojny na morzu. Co chwilę napotyka wrogie krążowniki, samoloty, statki. Przedziera się przez zapory minowe, przemyka się wrogom i ucieka. W scenariuszy upchnięto wiele dramatycznych wydarzeń, które na ekranie nie wzbudzają niemal żadnych emocji. To nie tylko wina tekstu. To przede wszystkim niedopatrzenie reżysera, który nie sprawdził się jako fabularzysta. Z ekranu pada bardzo wiele słów, szkoda tylko, że połowa jest całkowicie niezrozumiała dla przeciętnego widza, który nie ma bladego pojęcia o zawiłościach pracy kapitana łodzi podwodnej. Z tego powodu przez większość czasu zwyczajnie nie wiadomo, co się dzieje – z jakim zagrożeniem załoga musi się mierzyć, na czym polegają przeszkody, na które napotykają, dlaczego są zmuszeni wykonywać pewne prace i dlaczego to wszystko jest takie groźne.
Bławut ma znacznie większe doświadczenie jako operator niż twórca fabuł, więc można było liczyć, że co jak co, ale zdjęcia będą dobre. I złe nie są, ale trudno powiedzieć, że są jakimś szczególnym atutem „Orła”. Bławut operuje wąskimi kadrami, dodatkowo jeszcze ściska bohaterów w małej przestrzeni, jakby za wszelką cenę chciał podkreślić klaustrofobiczność sytuacji, w jakiej znaleźli się bohaterowie. Wszystko rozgrywa się w zbliżeniach, nie ma miejsca na oddech, co akurat w tym wypadku jest zaletą, bo dodaje element immersyjny. Niekiedy tylko tradycyjne zdjęcia Bławut ubarwia filtrem, który odgradza ekranowe postaci szybą i tworzy malarski efekt. Nie do końca wiadomo, jaki był cel Bławuta, czy chciał dodatkowo uwypuklić sytuacje bohaterów? A może dostrzegł w sobie artystę obrazu w typie Bogdana Dziworskiego? Trudno orzec.
Ostatecznie „Orzeł. Ostatni patrol” nie w pełni osiąga postawione przed sobą cele. Żeby zaintrygować dzisiejszego widza wojenną historią, to trzeba wykrzesać z niej maksymalną dawkę emocji, adrenaliny – a w tym aspekcie film całkowicie się nie sprawdza. Bliżej mu do kina artystycznego, niż sprawnego filmu gatunkowego. Co z jednej strony jest dobre, bo nie musi rywalizować z podobnymi widowiskami ze znacznie większym budżetem. Ale z drugiej film stoi w niewygodnym rozkroku – chciałby pokazać coś więcej i lepiej, ale wie, że ma swoje, przede wszystkim finansowe, ograniczenia, więc zamiast być w centrum akcji, słuchamy niezrozumiałych komend i rozkazów.
Ocena: 6/10
Roving Woman, reż. Michał Chmielewski
Kobieta dobija się do domu swojego partnera. Krzyczy, wali, klnie i przeprasza. Na nic. Facet najwyraźniej ma jej dosyć i nie odpuści. Bohaterce nie pozostaje nic innego, jak w eleganckiej sukni i szpilkach odejść. Tylko dokąd? I tu zaczyna się podróż przez Amerykę w nieznane.
A raczej w poszukiwaniu swojego miejsca na świecie. To brzmi banalnie. Ileż to już razy widzieliśmy bohaterów, którzy wyruszają w podróż, by odkryć siebie, sens życia czy własne przeznaczenie. Ale ostatecznie praktycznie każde kino drogi właśnie na tym polega, a „Roving Woman” to najbardziej podstawowa wersja tego gatunku. Co wcale nie musi być wadą.
Jednak z początku ta prostota uwiera. Mamy tylko dziewczynę, o której praktycznie nic nie wiemy, samochód i amerykańskie szosy. Przytrafiają się jej jakieś mikro zdarzenia: a to spotka młode małżeństwo podczas miesiąca miodowego, które podróżuje kamperem, a to spędzi wieczór z dziwacznym właścicielem motelu, albo różnymi sposobami będzie zdobywać pieniądze na paliwo. Jej droga zdaje się prowadzić donikąd. Ale do czasu.
Bo finał filmu wynagradza fabularny minimalizm. Oszczędnie podawana przeszłość dziewczyny z każdą sceną nabiera kształtu, napotkani ludzie dookreślają jej pragnienia i marzenia. Ostatnie sceny potrafią nawet porządnie chwycić za serce – jak dobra muzyczna ballada, zagrana w typowo amerykańskim stylu. Ostatecznie film układa się w uniwersalną opowieść o samotności, która wcale nie jest niczym złym – dzięki niej możemy wreszcie być sobą, ale także zatęsknić za drugim człowiekiem.
Ocena: 6/10
Czas na pogodę, reż. Jacek Raginis-Królikiewicz
Debiutujący w kinie reżyser ma spore doświadczenie w teatrze telewizji, co doskonale widać w „Czasie na pogodę”. Twórca stworzył sobie przed kamerą scenę – pokój w kamienicznym mieszkaniu i wprowadził tam dwoje aktorów. Ten minimalizm wcale nie przeszkadza, a dzięki niezłym zdjęciom nie odczuwa się nadmiernej teatralności inscenizacji. Film ma do tego naprawdę intrygujący punkt wyjścia i ciekawych bohaterów. Ale potencjał został zmarnowany za sprawą nieprzekonującego finału, który nie tylko wywraca realizm, ale również odbiera szacunek do bohaterów.
On jest nowym sąsiadem, który zamieszkał w mieszkaniu po dopiero co zmarłej ciotce. Ona właśnie zalewa mu mieszkanie, a dnie spełzają jej na piciu taniego wina. Nie trudno się domyślić, że wpierw wejdą w konflikt, a potem znajdą wspólny język – w końcu oboje są samotni i ewidentnie szukają bratniej duszy. Kobieta przez cały czas nosi okulary, a to znaczy, że w tej opowieści jest jakiś sekret. I rzeczywiście, to wokół niego meandruje reżyser, szukając odpowiedniego momentu, by odpalić bombę. Ładunek w końcu wybucha i to nawet całkiem widowiskowo. Jest potencjał, twórcy mają naszą uwagę. Szkoda, że tak bardzo to zmarnowali.
Realizm emocji i realizm społeczny ostatecznie przeistaczają się w jakąś dziwaczną odmianę oniryzmu – nie wiadomo, czy to rzeczywistość, czy wyobrażenia. Bohaterowie nie potrafią się dogadać, piętrząc problemy, choć mają przecież wspólne cele. Można odnieść wrażenie, że twórcy w sztuczny sposób pragną zbudować konflikt, zburzyć harmonię, którą udało się parze zbudować – ukazać ich brzydkie twarze. I to się udaje, ale jest emocjonalnie mało przekonujące. Podobnie jak zmiana konwencji na daleką od wiarygodności.
Komentarze (0)