Recenzja – „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”: Karnawał w Hollywood

Polskie kino co najmniej od głębokich lat 90. ma kompleks Ameryki, a największym pragnieniem twórców jest kręcić, jak za wielką wodą. Próbowało wielu: Pasikowski, Machulski, Zatorski, ale zazwyczaj kończyło się na „amerykańskim kinie polskim”. Aż w końcu przyszedł debiutant, Jan Belcl, i zrobił to, co innym się nie udawało. „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” mogłoby powstać w Hollywoodzie, ale również w Wielkiej Brytanii, Francji czy w Hiszpanii, bo to film rozrywkowy na światowym poziomie.

Mam wrażenie, że odbiór tego filmu w Polsce – delikatnie mówiąc dość skrajny – bierze się z niezrozumienia konwencji i faktu, że dobry, a nawet bardzo dobry film, wcale nie musi być 3-godzinnym, czarno-białym filmem artystycznym, podejmującym kluczowe dylematy filozoficzne. Kino rozrywkowe u nas w kraju ma pod górę od dawna. Z jednej strony, wielu twórców stara się je kręcić za wszelką cenę, lecz jest ona zazwyczaj zbyt wysoka, szczególnie dla widzów. Z drugiej, gdy powstanie coś bezpretensjonalnego, szalonego i niemieszczącego się w kanonie tego, czym jest kino popularne w Polsce, to zostaje odrzucone jako pokraczne i dziwne. To nie tylko przypadek filmu Belcla, ale również niedawnego „W lesie dziś nie zaśnie nikt”.

Żeby docenić „Wszystkich moich przyjaciół…”, trzeba zrozumieć, że to film głęboko zatopiony w bardzo konkretnej konwencji – teen sex comedy – gdzie źródłem humoru mają być sprośne, a przy tym szokująco subwersywne żarty, przekraczające granicę dobrego smaku i celowo atakujące polityczną poprawność – wcale nie po to, by ją niszczyć, wręcz przeciwnie, film ma jedynie w karnawałowy sposób na krótką chwilę seansu odwrócić porządek społeczny, dać ujście naszym „mrocznym” potrzebom i wraz z końcem przywrócić stary ład. Film Belcla na dodatek wcale nie oferuje szczególnie kontrowersyjnych treści, raczej wpisuje się w poziom dowcipkowania młodych ludzi, którzy rozmawiając ze sobą, wcale nie muszą przyjmować się społecznie dyscyplinującą poprawnością.

W bezpretensjonalnym kinie rozrywkowym liczy się przede wszystkim swoboda, wigor, luz i płynność. I to wszystko film Belcla ma, a jest to pochodne świetnego, bardzo precyzyjnego, wręcz kunsztownego w swojej złożoności scenariusza, rozpisanego na wiele wątków, postaci i mini-historii, które w niespotykany sposób łączą się ze sobą, tworząc zamkniętą, spójną całość. To już nie tylko poprawność, to wirtuozostwo.

Kolejną wielką zaletą tego scenariusza są postacie, które wprawia w ruch. To plejada bardzo zróżnicowanych typów ludzkich – od zakompleksionych erotomanów, przez odkrywającego seks mormona, aż po podporządkowującą swoje życie przepływom kosmicznej energii dziewczyny. Każda kolejna postać jest wyrazista, z kompletem jaskrawych cech, które mają jasne przełożenie na ich rolę w fabule i filmowe losy. Co więcej, wszystkie te postacie dodatkowo są wraz z rozwojem akcji rozwijane, a ich charakterystyka pogłębiana.

Prawdą jest, że są to postacie narysowane bardzo grubą kreską, ale właśnie w tym ich urok – Belcl ani przez chwilę nie twierdzi, że to film utrzymany realistycznej konwencji, z prawdopodobną historią i psychologicznie wiarygodnymi postaciami. Jego celem było stworzenie przerysowanej historii, rodem z filmów Quentina Tarantino (uwaga, u niego postacie również są nakreślone niezwykle grubą krechą!), gdzie wszystko pławi się w od razu zasygnalizowanej umowności. Stąd też tak wiele w filmie nawiązań do innych, znanych filmów – od Tarantino, przez American Pie, po Kubricka.

Żeby tak pomyślane postaci wypadły na ekranie przekonująco (choć niekoniecznie wiarygodnie), musiały otrzymać odpowiednie ciała, głos i fizyczność. Kluczowy więc był casting – i ten wykonany przez Nadię Lebik jest doskonały. Zaangażowano młodych, nieopatrzonych, ale już wystarczająco doświadczonych aktorów, którzy potrafili oddać charaktery postaci, nie prowadząc ku karykaturze. Szczególnie dobrze wypadli na ekranie Monika Krzywkowska, Julia Wieniawa, Mateusz Więcławek i Adam Bobik.

Twórcy już w pierwszych minutach filmu zdradzili, na czym im najbardziej zależy. Rozpoczynając od końca, czyli zdradzając fakt, że – jak informuje nas już tytuł – wszyscy umrą, dali sygnał, że w filmie najważniejsze nie będzie to, co się wydarzy, lecz w jaki sposób do tego dojdzie. „Wszyscy moi przyjaciele…” to zamknięta całostka, w której liczą się walory czysto filmowe i rozrywkowe: akcja, kolory, ruch, dźwięk, muzyka, inteligencja dialogów, błyskotliwość narracji i humor – jak w niezobowiązującym small talku podczas imprezy.

Jednocześnie twórcom udało się przemycić kilka nieco bardziej refleksyjnych treści, które dzięki humorystycznemu zabarwieniu całości nie wybrzmiewają nadmiernie patetycznie, ale przy tym nie utraciły swojej dobitności. Szczególnie poruszający jest wątek dostarczyciela pizzy, chłopaka na skraju załamania nerwowego z powodu ciążących na nim obowiązków – szef wrzeszczy do słuchawki i każe jak najszybciej obsługiwać klientów, matka z alzheimerem doprowadza do pożaru bloku, a tu jeszcze jakaś zgraja beztroskich, imprezujących dzieciaków robi mu pod górkę. W tej postaci skumulował się cały smutek, ale również wkurzenie klasy prekariuszy, nienawidzącej bananowej dzieciaków bogatych rodziców i harującej na marzenia o nieco lepszym życiu. Podobnie dojmujący był wątek związku młodego chłopaka i o wiele starszej kobiety, która upiera się, by nie nazywać ich parą – ma dość rozczarowań i woli czerpać z życia tu i teraz, niż obiecywać rzeczy bez pokrycia.

Pisałem o tym, że w końcu udało się w Polsce stworzyć film, jaki spokojnie mógłby powstać w Stanach. To nie do końca prawda. Obecnie w USA taki film by nie powstał – przynajmniej w głównym nurcie i w jednym z dużych studiów. Jest zbyt ryzykowny, odjechany i brawurowy. Nikt nie wyłożyłby pieniędzy na film, w którym po kolei giną jego bohaterowie, a dialogi skrzą się od niepoprawnych, często sztubackich żartów. Dawno nie widziałem tak bezpretensjonalnego i odważnego filmu, który daje to, co obiecuje – niezobowiązującą, bezceremonialną, karnawałową, ale jednocześnie inteligentną i erudycyjną rozrywkę.

Ocena: 8/10