Recenzja – „W lesie dziś nie zaśnie nikt”: Złe, czyli dobre

Dziś w Polsce kręci się filmy dobre, ważne, słuszne, artystycznie wysmakowane, świetnie zagrane, pieczołowicie skomponowane. Ale kino to nie tylko „Zimne wojny”, „Boże Ciała”, „Ciche noce” i „Ostatnie rodziny”. Kino to również „Martwica mózgu”, „Zabójcze ryjówki” czy „Martwe zło 2”. Być może nawet przede wszystkim właśnie takie filmy. Na szczęście wie o tym Bartosz M. Kowalski, wielki fan filmów z VHS-ów i zadeklarowany miłośnik ostatniego z wymienionych tytułów. Debiutował jako twórca kontrowersyjnego dramatu społecznego o przemocy, by w swoim drugim filmie przemoc zamienić w czystą rozrywkę. To pokazuje, jak wszechstronnym i samoświadomym jest twórcą.

„W lesie dziś nie zaśnie nikt” nie jest dobrym filmem. Nie ma skrupulatnie zbudowanego scenariusza, brakuje mu pełnokrwistych bohaterów, dialogi momentami brzmią sztucznie, a nieprawdopodobieństwo wydarzeń i głupota postaci potrafią porazić. Ale „W lesie dziś nie zaśnie nikt” nie miało być dobrym filmem – a przynajmniej dobrym w znaczeniu: intelektualnie angażującym, głębokim, artystycznie wysmakowany. Jest to bowiem z premedytacją i w pełni świadomie nakręcone kino klasy B, a może nawet C, gdzie pryszczaci olbrzymi, zmutowani przez wydzielinę z meteorytu, mordują uczestników obozu survivalowego. To nie ma mieć sensu, to ma mieć dużo krwi i jeszcze więcej ironicznego dystansu. I ma.

Film Kowalskiego tylko z pozoru jest prosty. W rzeczywistości składa się z kilku warstw. Na przemian raz aż do bólu jest konsekwentny w realizacji zasad konwencji, a raz je beztrosko przekracza lub wręcz wyśmiewa. To sprawia, że „W lesie…” bardzo szybko zamienia się w nieskrępowaną i bardzo świadomą zabawę gatunkiem slashera. Jednocześnie realizuje wyznaczniki konwencji i je parodiuje – zarówno wzbudza lęk i odrazę, jak i wywołuje salwy śmiechu.

Rzecz rozgrywa się w wymarzonej scenerii dla slashera, czyli w lesie. To znakomity wybór dla polskiej wersji filmu z tego gatunku, bo w Polsce mamy naprawdę dużo lasów i bardzo dużo ofiar, które tam giną. Jeszcze lepszym pomysłem było zbudowanie fabuły wokół obozu dla nastolatków uzależnionych od technologii. I to nie tylko z tego względu, że główny problemem w walce z mordercami będzie brak komórek, zostawionych u opiekunów. Slasher jest bowiem – choć wielu może to zdziwić – gatunkiem przesiąkniętym wartościami konserwatywnymi. Powstał w reaganowskich latach 80., głównie po to, by piętnować seksualne rozpasanie ówczesnej młodzieży. U Kowalskiego również mamy ten – obowiązkowy dla tej konwencji – motyw, ale równie istotnym „grzechem”, piętnowanym przez twórców, jest właśnie nadmierne przywiązanie do technologii.

W ogóle, „W lesie…” to film o grzechu. Właśnie tak można interpretować braci bliźniaków zamienionych w monstra, którzy sieją popłoch w okolicznych lasach, atakując, w makabryczny sposób zabijając i pożerając ludzi. Ich owrzodzone, przerośnięte ciała wzbudzające odrazę i mdłości, są wizualną manifestacją piekła – karą za grzechu. A grzechy są różne – od wspomnianego seksualnego rozpasania, przez nadmierne przywiązanie do technologii, po pedofilię wśród księży. Kowalski znakomicie przekroczył konserwatywność gatunku, nie tylko wskazując na seksualizację młodzieży, ale również na grzechy Kościoła. Wykorzystał do tego genialnego w małej roli Piotra Cyrwusa jako perwersyjnego księdza.

Takie gry z klasyczną konwencją stanowią sól filmu Kowalskiego. Nośnikiem tych gier w dużej mierze jest jeden bohater – zdecydowanie najciekawszy z całej grupy, która razem wyruszyła w głąb lasu. Julek, bo o nim mowa, jest chodzącą skarbnicą wiedzy o popkulturze, w tym – oczywiście – o horrorach. Jest nerdem wyjętym ze zbiorowej świadomości przesiąkniętej stereotypami. Ma widoczną nadwagę, nieciekawą fryzurę, niemodne oprawki okularów i przetłuszczone włosy. Ma również talent, którego nie potrafią dostrzec jego rodzice. Jest mistrzem gier komputerowych, na czym zarabia grube pieniądze. A rodzice – jak to rodzice – zamiast wspierać syna w intratnej pasji, wysyłają na resocjalizujący obóz, bo zawalił jeden przedmiot w szkole. Julek ze znawstwem, a przy tym z niepokojem, komentuje filmowe wydarzenia. Wylicza popełniane przez grupę błędy, które pokrywają się z „6 grzechami głównymi bohaterów horrorów”. Są wśród nich między innymi ciekawość („a wejdę do tej dziury, ciekawe co tam jest”) czy lekceważenie („nieeee, to na pewno przewidzenie, przecież zabójcze ryjówki nie istnieją”). Bohaterowie przykładnie trzymają się wzoru, sami bowiem są niczym więcej jak klasycznymi postaciami ze slashera, w którym musi znaleźć się miejsce dla mało rozgarniętego osiłka, rozerotyzowanej lali, zbyt pewnego siebie zgrywusa, nieatrakcyjnego fajtłapy i tej jednej – naznaczonej piętnem, wzbudzającej litość i empatię – która ujdzie z życiem.

To żaden spoiler. Film bowiem idzie utartymi ścieżkami i celowo nie oferuje zaskoczeń. Dokładnie wiadomo, co za chwilę się wydarzy. To przecież slasher, więc w każdej kolejnej scenie musi ktoś zginąć. Cała przyjemność w podziwianiu kreatywności konstrukcji scen kolejnych zabójstw. A tej Kowalskiemu nie brakuje. Mamy i rozdrabniarkę do drewna, i topory, i uderzanie o drzewo, i wyłupywanie oczu. Do wyboru do koloru. Ale „W lesie…” nie stoi samą makabrą, której w sumie jest niewiele. Więcej tu kina przygodowego, pełnego niesamowitości. W filmie pełno jest znakomitych lokacji – obóz „offline” pod komendą sepleniącego Mecwaldowskiego, romantyczna plaża nad zakolem rzeki, samotny, przeklęty domek, drewniany kościół w środku niczego, leśna chata samotnika.

„W lesie…” jest filmem niezwykle barwnym. Oferującym wiele szczegółów, świetnych małych scen i aktorskich kreacji – jak choćby wspomnianych Mecwadlowskiego i Cyrwusa, ale również Olafa Lubaszenki w roli zawiedzionego swoim życiem policjanta. Warto docenić również design zmutowanych braci i pomysł na ich genezę. Dodatkowo w filmie pełno małych hołdów dla b-klasowej popkultury (głowa jelenia!) i dokładnych cytatów z kultowych filmów z lat 80. To dzieło posklejane z fascynacji, nakręcone z pasją, świadome swoich wad, które zostały zamienione w zalety. Dzieło, które nie ma być doskonałe, ma być wręcz złe (tak złe, że aż dobre!), ale dostarczające rozrywki w postaci makabry, mdłości, obelżywości i śmiechu. I dokładnie takie jest.

Ocena: 7/10