Recenzja – „Vaiana. Skarb oceanu”: Nuda wielka jak ocean

Każda animacja z studia Disneya jest wydarzeniem. Nie inaczej było w przypadku „Vaiany”, która obiecywała wiele, począwszy od egzotyki maoryskiej kultury, skończywszy na odważnej tytułowej księżniczce, która nie potrzebuje księcia, by uratować swój świat. Niestety, tym razem na dobrych chęciach i obietnicach się skończyło.

Animacja opowiada o nastoletniej córce wodza maoryskiego plemienia, która okazuje się wybrańcem oceanu. Ma być tą, która według mitycznych przekazów odnajdzie półboga Mauiego i zmusi go do zwrotu klejnotu zabranego bogini. Przez jego wybryk cała maoryska ludność cierpi – uprawy gniją, a ryby nie łapią się w sieci. W tym problem, że jej ojciec kategorycznie zabrania podróży poza bezpieczną rafę.

Przeznaczenie jest jednak silniejsze niż zakazy ojca i z pomocą ekscentrycznej babci dziewczyna udaje się w daleką podróż w nieznane. W tym momencie powinien przyjść czas na fantastyczne przygody, ale niestety w filmie jest ich jak na lekarstwo, a fabuła nuży się niczym podróż po spokojnych wodach bezkresnego oceanu. Opowieści zabrakło dynamiki, podkręcanej humorem i fantazją. Głównym nośnikiem dowcipu w disnejowskich animacjach są zazwyczaj drugoplanowe postaci. Tym razem ich zabrakło, pomijając wyjątkowo nieogarniętą kurę, której popisowym numerem jest wszędobylskie, bezsensowne dziobanie. Elementem humorystycznym miał być prawdopodobnie również pyszałkowaty półbóg Maui, ale jego postać nie wykroczyła poza rolę narcystycznego bubka, który raczej irytuje niż fascynuje, czy choćby bawi. Równie pozbawiona wyrazu jest tytułowa bohaterka, której główną cechą jest bycie wybraną przez ocean. Brakuje jej siły, mocy, determinacji i czegoś, co pozwoliłoby w niej dostrzec ponadprzeciętną kobietę, która z uporem i konsekwencją dąży do celu.

Właśnie konstrukcje postaci są chyba największą bolączką tego filmu. Zupełnie nieuzasadnioną decyzją było zrezygnowanie z postaci czarnego charakteru, który dodałby całości dramaturgii i zastrzyku adrenaliny. Twórcy oparli film na schemacie gry komputerowej, w której główne postacie wędrują od bossa do bossa. Pojawiają się więc znienacka, ni stąd ni zowąd, jacyś intruzi, ale brakuje jednej, wyrazistej postaci, której głównym zadaniem byłoby mącenie w życiu bohaterów.

Motorem napędzającym film nie są również piosenki, którym bliżej do hitów Eurowizji, niż przebojów na miarę Oscarów czy ponadczasowych evergreenów. Być może to wina polskiego dubbingu, ale same melodie również nie grzeszą świeżością, jaką mogła pochwalić się choćby „Kraina lodu”. Jedynym chlubnym wyjątkiem jest piosenka wielkiego kraba, lubiącego świecidełka, którą w polskiej wersji językowej wykonuje Maciej Maleńczuk. Właśnie charyzma i charakterystyczny głos znanego piosenkarza spowodowały, że ta piosenka była przynajmniej „jakaś”. Reszta utworów rozpływa się w przeciętności i braku wyrazu.

Również finalne rozwiązanie fabuły przynosi więcej rozczarowań niż satysfakcji. Kompan Vaiany – półbóg Maui – przez cały czas martwi się jedynie o swój hak, dzięki któremu dysponuje swoimi mocami. Doświadczenie podróży w żaden sposób go nie zmienia. Nie korzysta z okazji, by odrzucić swój atrybut w zamian za męstwo, odwagę i przyjaźń. Również na Vaianie znój przygód wśród wysp Pacyfiku nie odciska większego piętna, co wydaje się konsekwencją złego skonstruowania tej postaci. Brakuje jej konkretnych przymiotów – wydaje się liściem rzuconym na fale oceanu, który jest pchany jego prądami. Niestety to nawet nie jest metafora, jej przygody i wybory wydają się nie mieć większego znaczenia, bo wszystkim steruje Ocean, który staje się jedną z postaci. Aż można byłoby się zastanowić, dlaczego nie może zanieść bohaterki na swych falach wprost do celu jej podróży, co i jej, i widzom zaoszczędziłoby wielu udręk.

„Vaiana” poległa praktycznie na każdej płaszczyźnie – brakuje jej wyrazistych, a przy tym intrygujących postaci, wciągających przygód, zwrotów akcji, oryginalności, wpadających w ucho melodii, a także tak nieodzownych elementów każdej animacji od Disneya jak dowcip i łza wzruszenia. Wielka szkoda, że ten projekt się nie udał, bo przecież posiadał w sobie wielki potencjał. Maoryska mitologia, kobieca bohaterka i bezkres oceanu – tu powinna dziać się magia! Niestety, twórcy nie potrafili wydobyć jej z powierzonego im materiału.