Recenzja – „Tyler Rake: Ocalenie”: Horror Vacui

Film Sama Hargrave’a to zaginione dziecko kina lat 80. i 90. Dorastało razem z „Rambo” i „Liberatorem”, zapatrzone w Stylwestra Stallone’a i Stevena Seagala. Dziś kręci się takie filmy stosunkowo rzadko, stąd wrażenie odświeżenia i nowości. Kino akcji to ostatnimi czasy domena nadwyrężanych, choć wciąż satysfakcjonujących, serii o Johnie Wicku czy Ethanie Hunt’cie. Zawsze miło, gdy w środowisku pojawi się ktoś nowy. Tylerze Rake’u, witamy!

Zapraszamy, bo „Ocalenie” to kawał świetnie zrealizowanego kina z emocjonującymi, krwistymi i bardzo dynamicznymi scenami akcji, w których dominują mordobicia, wystrzały, a nawet nabijanie – tu „wink-wink” do nazwiska głównego bohatera – na grabie. W potoku nieprzerwanej akcji piętrzą się kolejne zwroty akcji, za którymi momentami ciężko nadążyć – do samego końca można mieć problem z ustaleniem, kto jest po jakiej stronie. Adrenalina tryska, krew sika, kule świszczą, kamera wiruje, skacze i robi fikołki. Aż momentami można zapomnieć, że film powinien też mieć jakiś scenariusz.

Twórcy niemal od razu wrzucają nas w sam środek „dziania się”, bylebyśmy nie zadawali za wiele pytań. No bo w sumie to kim jest tytułowy bohater? Kim są ludzie, którzy go wynajmują? Dlaczego akurat stawiają na niego? Tego się nie dowiemy. „Ocalenie” nie ma struktury origin story, budującego nowego filmowego herosa, dlatego Rake raczej nigdy nie stanie się nowym Rambo, Huntem czy Bournem. Jest zwyczajnie nieciekawy. Ma ładną twarz Chrisa Hemswortha – to prawda. Jest górą mięśni – fakt. Ale jego przeszłość, na której twórcy oparli jego szkicową tożsamość, jest tak samo niedopowiedziana i rozmyta, jak we wspomnieniach bohatera. Wiemy o nim tylko tyle, że był zawodowym żołnierzem i jakiś czas temu zmarł mu syn. Kropka.

Jeszcze mniej wiemy o ludziach, którzy werbują go do akcji. Pewnego dnia odwiedza go w słonecznej Australii tajemnicza kobieta, która proponuje mu zlecenie w Indiach. Porwano tam syna lokalnego narkotykowego bossa. Więzi go konkurencyjny mafioso w Dhace – w stolicy Bangladeszu. Rake potrzebuje forsy, więc bez zawahania zgadza się na misję. W następnej scenie ustala już na miejscu szczegóły akcji, by w kolejnej zamordować porywaczy i odbić chłopaka. Ale to dopiero początek przygody, bo znacznie trudniejszym zadaniem okaże się wydostanie chłopaka z miasta.

W tym momencie pojawia się konkurencyjna grupa zainteresowana odbiciem chłopaka, a zleceniodawca porwania wysyła kolejnych swoich kowbojów. Całe miasto dzieli się więc na goniących i gonionych, a twórcy robią wszystko, byśmy ani przez moment się nie nudzili. I trzeba przyznać, że im to wychodzi. Choć fabuła nie grzeszy oryginalnością, zwroty akcji nie zniewalają, ale od ich wielości może już zakręcić się w głowie. Podobnie zresztą jak od ruchliwości kamery, która upaja się długimi, dynamicznymi ujęciami. Trzeba przyznać, że jedno, kilkunastominutowe ujęcie zapiera dech w piersiach skuteczniej, niż całe „1917” Sama Mendesa. W jedną czasoprzestrzeń Hargrave upchnął i strzelaninę w zatłoczonej bangladeskiej kamienicy, i oszałamiający pościg samochodowy, i ucieczkę wąskimi uliczkami Dhaki, no i oczywiście nieustanne mordobicia, wystrzały i skoki – jakby twórcy bali się choć na chwilę wstrzymać akcję.

W ten sposób rodzi się na naszych oczach swoiście nowoczesne horror vacui, przerażone nie pustką przestrzeni, ale spowolnieniem. Bo póki „się dzieje”, adrenalina szybuje, a ciało skacze od kolejnych wystrzałów i ciosów, to rozum jest uśpiony, a widz usatysfakcjonowany. Gorzej, gdy choć na moment akcja się zatrzymuje – wtedy od razu spod wybuchów wyłazi banał, z fabuły wyziera prostactwo, a scenariuszowa konstrukcja straszy logicznymi dziurami. Ale czy wada w przypadku kina akcji?

Ocena: 6/10