Recenzja – „Sundown”

Zazwyczaj mi nie po drodze z filmami Michela Franco. Albo są zbył dosłowne, efekciarskie, jak „Nowy porządek”, albo zbył fabularnie wydumane jak „Córki Abril” czy nazbyt minimalistyczne, graniczące z banałem jak w „Opiekunie”. Sam się więc zdziwiłem, że „Sundown” naprawdę mi się podobało. Choć na pierwszy rzut oka sporo tu z wcześniejszych filmów Meksykanina.

Historia jest oparta na niedopowiedzenia, drobnych sugestiach, które nas zwodzą. Na ekranie niby za wiele się nie dzieje, z początku uśmiechnięta rodzinka białych bogaczy wygrzewa się w luksusowym apartamencie gdzieś na meksykańskich wakacjach. W jedną chwilkę jednak sielanka się kończy, a my zostajemy wrzuceni jakby w zupełnie inną opowieść. Franco w tym momencie rozbija to, co wydawało nam się oczywiście i wodzi nas za nos, kreując kolejne warstwy znaczeń.

A wszystko to za pomocą małomównego, wycofanego mężczyzny, który wydaje się unosić na falach życia. Nawet, gdy zdecyduje się na bunt, jego stosunek do świata za bardzo się nie zmieni – będzie spokojnie akceptował to, co przyniesie mu los.

W tym momencie Franco zdaje się opowiadać jakby dwie równoległe historie, które zawierają się w perypetiach dokładnie tej samej osoby. Z jednej strony jest to bowiem opowieść rodzinna, o podporządkowaniu, braku możliwości samostanowienia, o ciągłym życiu w cieniu większych, silniejszych, sprawniejszych. Z drugiej natomiast to opowieść społeczno-ekonomiczna, kąśliwa wiwisekcja białych-uprzywilejowanych, którym, jak mówią, nie zależy na pieniądzach, bo nawet nie zdają sobie sprawy z tego, że mają ich w bród.

To niesamowite, jak konsekwentnie, prostymi narzędziami, Franco rozwija obie historie, stawiając w centrum małomównego i niewiele czyniącego mężczyznę. Ale to właśnie to płynięcie z nurtem życia, to nic-nie-robienie okazują się jego osobistym buntem wymierzonym w tych, którzy do tej pory go kontrolowali i tłamsili. Nie wiemy nic o jego przeszłości – nie znamy relacji łączących go z rodziną, Franco nie psychologizuje, nie dokonuje żadnej formy psychoanalizy, ale w jakiś zadziwiający sposób skłania nas do tego, byśmy zrekonstruowali przeszłość tajemniczego mężczyzny. Wiemy bowiem o nim tak niewiele, a robi rzeczy tak nietypowe, że po prostu myśli same uciekają. Zresztą Franco pozostawiając pewne wskazówki, sam nas do tego prowokuje.

Być może nieco mniej przekonująco wypada wątek społeczno-ekonomiczny. Trudno tu cokolwiek więcej wynieść niż przekonanie, że bogaci nawet nie zdają sobie sprawę z tego, że są bogaci, a przez to zupełnie nie rozumieją społecznych relacji z osobami z innych klas społecznych. Niemniej, wizja Franco międzyklasowego spotkania i tak wykracza poza utarte kinowe schematy.

Ocena: 7/10