Recenzja – „Rodeo”

Ryczące motory, zapach zdartej gumy, huczące quady i młoda dziewczyna, która stara się wśród nich znaleźć swoje miejsce. „Rodeo” jest kapitalne w tych momentach, gdy autorka skupia się – jak główna bohaterka – na urokach gazowania na kawasaki. Znacznie gorzej się robi, gdy zaczyna klecić z tego fabułę.

„Rodeo” stylizuje się na kino realizmu społecznego ale z motorowym twistem, który ubarwia ukazywaną rzeczywistość. Ten świat zamieszkiwany jest przez osoby o podejrzanym autoramencie: mafiosów, złodziei, zabijaków. Nie do końca jest jasne, dlaczego do nich tak bardzo ciągnie Julię – poza tym, że i ona uwielbia zapach spalin, a kolejne maszyny kradnie sprzed nosa naiwnym burżujskim właścicielom. Może szuka jakiejś wspólnoty, akceptacji, zakotwiczenia, a może po prostu potrzebuje kogoś, kto w razie potrzeby poratuje litrem benzyny.

O ile punkt wyjścia jest jeszcze do zaakceptowania, to znacznie gorzej robi się później, gdy dochodzi do budowania konfliktów. Z niewiadomo jakiej przyczyny Julii nie akceptuje kilku chłopaków z bandy – choć reszta nie ma z nią żadnego problemu. A konflikt się rozszerza i przejmuje całą fabułę – w sposób całkowicie nieumotywowany. Do tego pojawia się jeszcze żona odsiadującego wyrok szefa grupy, którą – również z niewiadomo jakich przyczyn – postanawia wyciągnąć z toksycznego związku Julia. Te wątki i konflikty są całkowicie niewiarygodne, a na dodatek zbędne – bez nich fabuła i tak dałaby radę, bo to co w filmie najciekawsze to młoda dziewczyna na ryczących maszynach.

W związku z tym film sprawdza się jako tytułowa jazda na byku – jako wizualizacja adrenaliny, manifest wolności, poczucie wyzwolenia i realizacji. Wydaje się, że taki był punkt wyjścia autorki, której ktoś pewnie podpowiedział, że film musi mieć wyraźną linię fabularną – otóż czasem lepiej, jak nie ma.

Ocena: 6/10