Recenzja – „Rimini”

Richie Bravo wygląda jak Mickey Rourke po roku w Austrii. Ma widoczną nadwagę, przetłuszczone, tlenione włosy i grube futro z fok. Nieustannie z nieodłącznym papierosem i butelka alkoholu. Co prawda ma willę w centrum Rimini, ale częściej ją wynajmuje niż w niej mieszka. „Rimini” to bezwzględne wejrzenie w beznadzieje melancholii samotności.

Bravo jest Austriakiem na obczyźnie, stara się ciułać plastikowy blichtr starych kurortów po sezonie, licząc na naiwność rozkochanych emerytek, uwielbiających wierzyć, że niemieckie evergreeny o miłości śpiewa tylko dla nich. Ulrich Seidl kolejny raz przypatruje się człowiekowi na jego dnie, tym razem jednak ma dla swojego bohatera wyjątkowo dużo współczucia.

„Rimini” jest przykładem realizmu groteskowego, bo niby każdy element tej pokracznej rzeczywistości się zgadza, jest wzięty z podłych knajpek, salonów z automatami do gier, tanich hoteli i podrzędnych dancingów, ale jednocześnie ten przesyt kiczu, drugorzędności i plastikowych cekinów jest tak wielki, że sprawia wrażenie odrealnienia. Idealnym dopełnieniem tej rzeczywistości jest Richie Bravo, przebrzmiały szansonista, którego całe życie jest kłamstwem i mydleniem oczu – od występów z playbackiem, po marny seks za pieniądze (rzecz jasna to kobiety mu płacą za stosunek na jego płaszczu z fok).

Ta rzeczywistość utkana jest z nostalgii, melancholii i samotności. Smętne trzeciorzędne niemieckie hity sprzed lat przewrotnie komentują świat starych ludzi, zamkniętych w domach opieki, goniących za blaknącymi wspomnieniami. Także ci, którzy jeżdżą po sezonie do podłego hoteliku w Rimini wcale nie są w lepszej sytuacji – oni też pragną być oszukiwani, by zapomnieć o tym, co stało się z ich światem. Seidl dodaje również wątki emigranckie, które dziwnie rymują się z nazistowska przeszłością austriackiego narodu. Autor jest bezwzględny dla swoich krajan. Ale nieco oszczędza swojego bohatera.

Ocena: 7/10