Recenzja – „Prime Time”: Nasza postkomunistyczna apokalipsa

Czym było doświadczenie życia w latach 90., między transformacyjnym przełomem, z niegasnącą nadzieją w sercu, i wyczekiwaniem apokalipsy nadchodzącego millennium – które wcale nie miało przynieść nowego. „Prime Time” Jakuba Piątka, jak żaden dotąd polski film, opowiada właśnie o tym. Zbiera społeczne nastroje tamtego czasu i wciela je w postać młodego mężczyzny, który decyduje się na ostateczny akt. On też ma nadzieję – i nie wie jeszcze, że jest ona zwyczajną naiwnością.

Sebastian wkracza do budynku Telewizji Polskiej. Bez problemu bierze zakładników i zamyka się z nimi w studiu. Żąda jednego – chce powiedzieć kilka słów na żywo. Jest millenijny Sylwester, na antenie leci „Sylwester z Jedynką”, w Wiadomościach ludzie opowiadają, że boją się nadejścia północy, która może wywołać globalną katastrofę. Piątek pokazuje jednak świat, w którym katastrofa już się wydarzyła, to rzeczywistość postapokaliptyczna, choć na nasz przaśny, postkomunistyczny sposób.

Film zdradza gatunkowe inspiracje. Można doszukiwać się w nim elementów konwencji thrillera – jest przecież mężczyzna z pistoletem, są zakładnicy, antyterroryści, negocjacje i sporo nerwów. Ale to tylko pozory, jeśli już, to tej opowieści znacznie bliżej do kina społecznego. Bo to właśnie o społeczeństwie końcówki lat 90. jest ten film. O okresie, gdy społeczeństwo zdało sobie sprawę, że transformacja nie przyniesie powszechnej szczęśliwości, że pewne grupy społeczne po prostu skazano na wegetację, że jedni bawią się na wystawnym „Sylwestrze z Jedynką”, a inni za marne grosze pilnują budynku telewizji. Właśnie dlatego nie należy traktować postaci młodocianego terrorysty zbyt dosłownie. Ktoś mógłby mieć za złe scenarzystom, że tak niewiele o nim wiemy, że twórcy idą na łatwiznę, zachowując powściągliwość w zakresie opowiadania o jego motywacjach. Ale one są tu drugorzędne. Choć można się ich domyślać.

Sebastian na początku dzwoni do znajomego – prosi, by oglądał dziś telewizję. Potem policjanci sprowadzają ojca głównego bohatera – przemocowca, aroganta, którego przez całe życie drażniła delikatność syna, odbierana jako słabość. Z tych kilku scen układa się dość jasny obraz bohatera – to mężczyzna wrażliwy, być może nie do końca zrównoważony, wywodzący się z prowincji, możliwe, że tłumiący swój homoseksualizm. Szczegóły nie są tak istotne, ważne jest to, że Sebastian jest figurą reprezentującą wszystkich niedostosowanych, marginalizowanych, którzy nie mieli szans stać się promowanym przez media i polityków „człowiekiem sukcesu”. W latach 90. nie było innego wyjścia – drapieżny kapitalizm sprowadzał ludzi do dwóch kategorii: zwycięzców i przegranych. Sebastian należy do przegranych – i doskonale o tym wie. Być może właśnie o tym chciał powiedzieć, obnażyć swoją słabość, jednocześnie osiągając sukces – przecież wystąpił w telewizji, w tym najważniejszym z miejsc, więc rodzina i znajomi mogą poczuć się dumni!

Z tego względu kluczowa jest inna postać – jednego z zakładników, ochroniarza Grzegorza. Zahukanego chłopaka, który woli się nie przeciwstawiać porywaczowi, a na końcu się z nim wręcz identyfikuje. Między nimi rodzi się zalążek klasowej solidarności. Obaj wiedzą, że należą do tej samej grupy – w przeciwieństwie do prezenterki, która reprezentuje wszystkich tych, którym się udało. Niewiele w Polsce filmów tak świadomych społecznych podziałów, pokazujących kluczowe różnice społeczne, które wcale nie tkwią w poziomie zamożności, lecz świadomości – jedni wiedzą, że tylko mogą marzyć o sukcesie, bo ten jest przeznaczony dla „tych drugich”. Nic od nich nie zależy, jedyne, co mogą, to wyjechać do „Niemczech”, jak mówią pokazani w jednym z programów blokersi.

To, co najważniejsze w tym filmie, wcale nie rozgrywa się w okupowanym studiu, lecz na ekranach, które jakby mimochodem pokazuje kamera. Na tych krótkich migawkach z reportaży (szarzyzna, protesty, bieda), wypowiedzi polityków (Balcerowicz i jego neoliberalna nowomowa, odbierająca ludziom reszki nadziei), z wygalowanymi aktorami, bawiącymi się na balu, napuchniętym Kwaśnieckim, który podczas orędzia rzuca jakieś okrągłe, puste słówka, udało się uchwycić klimat tamtego czasu – a niekoniecznie w paździerzowej scenografii studia telewizyjnego. To atmosfera beznadziei – nie bez powodu w studiu zastanawiając się, kim jest porywacz, typują, że pewnie bezrobotnym lub rolnikiem – myślą, że reprezentuje jedną z grup społecznych, które miały prawo w tamtym czasie posunąć się do ostateczności. Scena ta najdobitniej pokazuje arogancję władzy i bezsilność gnębionych mas.

Znaczące jest również, oczywiście, samo miejsce akcji – telewizja. Takiej telewizji już nie ma. Telewizji, którą oglądał cały kraj i to po 4 godziny dziennie. Telewizji, która była niemal jedynym, a na pewno najpopularniejszym, źródłem informacji. Telewizji, która kreowała nierealny świat blichtru i ułudę powszechnego dostatku – z kolorowymi, mamiącymi reklamami, z pięknymi prezenterkami, atrakcyjnymi nagrodami w programach audiotele. To wszystko sprzyjało podziałom społecznym i upodlaniu najsłabszych – kreowana przez telewizję polska rzeczywistość miała mobilizować do działania, zachęcać do osiągnięcia sukcesu, do pracy, która miała zaprocentować dołączeniem do tych, którzy w telewizji się pokazują – „ludzi sukcesu”. Właśnie dlatego ten młody człowiek, choćby na skróty, właśnie tam zamierza się dostać – przecież, jak mówi, każdy chce być w telewizji.

Film ma swoje realizacyjne wady – niewystarczającą ekspozycja, niekonsekwencję w korzystaniu z konwencji, niewiarygodne punkty węzłowe (pojawienie się ojca). Ale to nie przesłania szczerości i empatii, z jaką twórcy przyjrzeli się wciąż niewystarczająco opisanemu fragmentowi polskiej historii – tak przecież niedawnej, a wydawać by się mogło, że należącej do całkowicie innej epoki. Być może ten właśnie film pomoże nam rozprawić się z widmami transformacyjnej przeszłości, które wciąż nas nawiedzają i nie chcą opuścić.   

Ocena: 7/10