Recenzja – „Planeta Singli 3”: Finałowy twist

To się nazywa finałowy twist! Być może nie wszystko w „Planecie Singli 3” się udało, ale koniecznie trzeba docenić odwagę twórców, którzy nie odgrzewali trzeci raz romantycznego kotleta i zaserwowali widzom coś zupełnie innego. Bo zwieńczenie serii przygód Ani i Tomka ma w sobie niewiele z komedii romantycznej, ale całkiem sporo po prostu z komedii.

Tym razem już nic nie zagraża miłości naszych bohaterów. Na samym początku postanawiają się „ochajtać” i do samego końca nie zmieniają zdania. I chwała im za to! Kto kolejny raz dałby się nabrać na miłosne niezdecydowanie? Gdzieindziej twórcy musieli więc znaleźć konflikt. I znaleźli, i to nawet kilka. Aż za dużo jak na jeden film, bo każdy z nich ostatecznie nie wybrzmiewa dostatecznie mocno.

Pierwsza linia sporu łączy miasto i wieś. Te dwie przestrzenie są tu, oczywiście, wyidealizowane jak we wszystkich polskich komediach romantycznych. Miasto zostało skojarzone z obyczajową progresywnością oraz łatwym i dostatnim życiem. Na wsi przede wszystkim nie ma wi-fi, ale są za to malownicze pola i krowy, których miastowi nie potrafią odróżnić od koni. Wieś, co ma nas zaskoczyć, okazuje się miejscem pochodzenia Tomka oraz scenerią ślubu. W rodzinnej miejscowości czeka na bohatera granego przez Macieja Stuhra matka i dwóch braci – z czego jeden, w tej roli Borys Szyc, nie może wybaczyć mu, że lata temu wyjechał do miasta.

Był najstarszy i miał zastępować ojca, który opuścił ich, gdy Tomek miał dziewięć lat. Głowa rodziny nieoczekiwanie powrócił na łono rodziny dopiero przy okazji ślubu syna – i właśnie konflikt między ojcem, a panem młodym, jest drugim, który napędza fabułę. Trzeci również bierze się z niezałatwionych, rodzinnych spraw. Dotyczy tym razem Ani i jej matki, która, jak się okazuje, cierpi na nieuleczalną chorobę. Ale to nie wszystkie problemy, które gnębią bohaterów, scenarzyści zadbali o cała serię pomniejszych: Bogdan i Ola muszą zmierzyć się z kryzysem związku po narodzinach syna, Marcel konfrontuje się z własną przeszłością, a Zośka nabiera sympatii do wsi za sprawą pewnego przystojnego gitarzysty.

Nie ma co ukrywać. Każdy z tych konfliktów jest do bólu przewidywalny. Grany przez Bogusława Lindę ojciec marnotrawny musi okazać się łachudrą, a wierna matka w końcu musi to zauważyć. Ania oczywiście dogada się z matką, Bogdan z Olą, a Zośka zapomni o wi-fi, gdy zakocha się w miejscowym. I tak dalej, i tak dalej… Film ewidentnie cierpi na syndrom sequela i to kolejnego – wszystkiego bowiem musi być więcej, co niekoniecznie się tym razem sprawdziło. W konsekwencji każdy problem zostaje tylko zaznaczony i jak najszybciej rozwiązany – ze stratą, oczywiście, dla dramaturgii.

Ale to nie ona jest tu najważniejsza. To, co dzieje się między bohaterami jest pretekstowe. Liczą się gagi i żarty, a te na całe szczęście nie rozczarowują. Przynajmniej w większości. Zaczyna się bowiem żałośnie. Twórcy ewidentnie chcieli „podostrzyć”, zaszpanować bezpruderyjnym humorkiem, który jednak najwyraźniej zawstydził samych aktorów, bo ewidentnie nie chciały im przejść przez gardło dowcipy o seksie oralnym czy seks-zabawce przez pomyłkę podarowanej matce. Ale pojawiły się również prawdziwe perełki, jak cudowna scena, utrzymana w psychodelicznym klimacie, rozmowy postaci granej przez Tomasza Karolaka z wielkim dębem, który każe do siebie mówić Michał.

Akina i Chaciński wpisali się długą tradycję opowiadania o weselach, ewidentnie czerpiąc zarówno z pijackiego humoru Smarzowskiego, jak i wizyjnej wyobraźni Wyspiańskiego. Choć ostatecznie najbliżej im jednak, rzecz jasna, do „Testosteronu”. Ale to i tak całkiem przecież nie najgorzej.

Ocena: 6/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.