„Da 5 Bloods don’t die, they multiply” – powtarzają czarnoskórzy weterani wojny w Wietnamie. I choć z piątki została czwórka, bo jeden z nich nie wrócił do kraju, mają rację – pamięć o poległym koledze nie umarła, a jego ofiara zasiała ziarno gniewu, które kiełkuje nowymi braćmi, wzbogacającymi wspólnotę zjednoczonych Afroamerykanów. Spike Lee w swoim najnowszym filmie mówi właśnie o tym – o długoletnim, niekończącym się powielaniu strachu i złości, które wzrastają w kolejnych pokoleniach czarnoskórych obywateli Stanów Zjednoczonych. O niekończącej się historii przemocy.
„Pięciu braci” przybrało formę kina przygodowego o poszukiwaczach skarbu. Można tu odnaleźć nawiązania do „Skarbu Sierra Madre” czy „Złota dla zuchwałych”, ale nie zakopane podczas wojny w Wietnamie złoto jest tu najistotniejsze. Nawiązując do znanego motywu z kina gatunkowego, Lee przepisuje historię Stanów Zjednoczonych w taki sposób, by wskazać na niesprawiedliwość, wręcz opresyjność amerykańskiego prawa względem czarnoskórych obywateli. Ale to nie jest film jedynie o przeszłości. Autor „Rób co należy” przekonuje, że przeszłość jest dziś i – niestety – będzie najprawdopodobniej również jutro. Nawiązuje do historycznych linczów i zestawia je z systemową przemocą XX-wiecznych rządów, wysyłających Afroamerykanów do Wietnamu oraz – oczywiście – z aktualnymi wydarzeniami z USA. Ruch Black Lives Matter jest w „Pięciu braciach” bardzo ważną klamrą, spinającą losy wciąż trwającej niedoli czarnoskórych.
A wszystko to udało się Spike’owi Lee za pomocą historii czwórki czarnoskórych weteranów wojennych, którzy po dziesięcioleciach wracają do Wietnamu. Oficjalnie przylecieli, by sprowadzić szczątki poległego w walce brata. W rzeczywistości równie ważne, a może nawet ważniejsze, jest zakopane podczas wojny złoto, które dopiero teraz udało im się zlokalizować. Gdy tylko wchodzą do dżungli, wojna powraca – nie tylko we wspomnieniach. Okazuje się, że ich wyprawa będzie niemniej niebezpieczna, niż pojedynki z Wietkongiem.
Lee nakręcił film gniewny i będący mocnym politycznym komentarzem, ale sam twórca zachował przy tym zimną głowę, dzięki czemu uniknął pułapki uproszczeń i powierzchowności. Jego największym osiągnięciem jest powiązanie przeszłości z teraźniejszością – pokazanie, że los Afroamerykanów od wieków się nie zmienia. Chętnie sięga po materiały archiwalne – ryciny przedstawiające zabójstwo Crispusa Attucksa, zdjęcia ilustrujące XX-wieczną segregację, nagrania wystąpień Martina Lutera Kinga. Stylizuje również sceny walk, w których brali udział bohaterowie. Zestawia je z obrazami współczesności, które pod względem nasycenia przemocą wcale nie różnią się od tych historycznych, podobnie zresztą jak wydarzenia, których doświadczają bohaterowie niewiele różnią się od tego, co przeżyli podczas wojny.
Nie ma w tym grama naiwności. Lee wierzy w czarnoskóre braterstwo, ale wie, że jest ono formą utopii, do której trzeba dążyć, ale do której dotrzeć się nie da. Dlatego czwórkę przyjaciół złożył z bardzo różnych mężczyzn, pozornie niemających ze sobą za wiele wspólnego – o odmiennych stanach materialnych, reprezentujących inne klasy społeczne i posiadających antagonistyczne przekonania polityczne. Jeden z nich dumnie nosi czerwoną czapkę Trumpa, na którego głosował z pełnym przekonaniem – wciąż bowiem, po tylu latach, nie doświadczył we własnym kraju poczucia godności. By to zmienić, był gotów zagłosować nawet na zdeklarowanego rasistę. Ta różnorodność miała odtwarzać tożsamościowe bogactwo czarnoskórej społeczności Stanów Zjednoczonych, na którą składają się ludzie o różnych potrzebach i wartościach – ale ich los i tak determinowany jest przez ten sam kolor skóry. Braterstwo jest trudne, ale niezbędne.
Głównym bohaterem filmu i zarazem postacią najbardziej tragiczną jest mężczyzna o pozornie pękniętej tożsamości – czarnoskóry wyborca Trumpa o imieniu Paul. Weteran szuka poczucia własnej godności u rasisty, spokoju ducha w zatruwających wspomnieniach, przebaczenia w kłamstwie. Jest najbardziej emblematycznym przykładem ofiary wietnamskiej wojny, której udało się ujść z życiem. Powrót do kraju był dla niego większą katorgą, niż byłaby śmierć na polu bitwy. Wojenna trauma nie pozwoliła mu normalnie funkcjonować – ułożyć życia, doświadczyć spokoju, a nawet pokochać syna. Lee nie ma dla niego żadnej magicznej formuły, przywracającej do życia. Poświęca go na ołtarzu walki z rasizmem amerykańskiego rządu.
Autor zestawia Paula na równi z poległymi – i to z obu stron, zarówno amerykańskiej, jak i południowowietnamskiej. We wszystkich uwikłanych nie ze swojej winy w absurdalny konflikt Lee dostrzega ofiary, które tworzą wspólnotę ponad linią frontu. To porozumienie zawiązuje się jeszcze zanim żołnierze polegną. Piątka braci uświadamia sobie, jak zostali zmanipulowani i wykorzystani przez rząd własnego kraju, gdy dociera do nich informacja o śmierci Kinga i tłumionych przez władzę zamieszkach. To nie Wietkong jest ich wrogiem, lecz własny kraj, który nie liczy się z czarnoskórymi obywatelami – krwawo pacyfikuje protesty, segreguje, nadużywa przemocy i siłą wysyła na front. Czarnoskórzy stanowili w czasie wojny w Wietnamie 11 procent społeczeństwa, natomiast wśród powołanych aż 37.
W „Pięciu braciach” udało się uchwycić moment rodzenia się świadomości – politycznej, grupowej, braterskiej. Film Spike’a Lee można wręcz interpretować jako dzieło opowiadające o budowaniu tożsamości opartej na wiedzy historycznej, wspólnocie trosk i bólu oraz wspólnym wrogu. Autor opowiada o przemianie bohaterów w obywateli świadomych przynależenia do konkretnej klasy i rasy – i wynikających z tego konsekwencji – a jednocześnie staje się mistrzem, mającym ambicję nauczania młodych Afroamerykanów. „Pięciu braci” może być filmowym manifestem ruchu Black Lives Matter, opartym na pogłębionej wiedzy o dziejach czarnoskórych obywateli Stanów Zjednoczonych. Staje się lekcją budowania tożsamości budowanej nie na gniewie i nienawiści, lecz świadomości i braterstwie. Lee stworzył wyczerpujący podręcznik do historii systemowego rasizmu Stanów Zjednoczonych. W „Pięciu braciach” można znaleźć opis mechanizmu ekonomicznego wykluczenia, przemocy klasowej, politycznej, fizycznej, ale również symbolicznej. Ta ostatnia jest dla twórcy szczególnie istotna. Dlatego nawiązuje do wielu filmów o Wietnamie – od „Czasu Apokalipsy” po „Rambo” i dokonuje ich rewizji: wskazuje na fałszowanie historii i wyrzucanie czarnoskórych żołnierzy z obrębu pamięci o wojnie. Ale zamiast palić te filmy, Lee kręci własne – przedstawiające historię USA z perspektywy Afroamerykanów.
Komentarze (0)