Tytuł filmu Joe Berlingera powinien raczej brzmieć „Zwodniczy, podstępny, niezły”. Przymiotnik „niezły” nie powinien w tej wyliczance brzmieć jako szczególna pochwała, raczej jako wyraz lekkiego rozczarowania – bo potencjał w opowiadanej historii był ogromny. A może nawet nie w samej historii, co w sposobie jej opowiadania, który można określić mianem „zwodniczy” i „podstępny”.
Bohaterem filmu jest postać doskonale znana, przynajmniej Amerykanom. Ted Bundy to najlepiej rozpoznawalny seryjny morderca, a przy tym człowiek o twarzy amanta, przykładny partner i opiekun, pilny student prawa. W zbiorowej wyobraźni i popkulturze zapisał się nie tylko z powodu tego dziwnego pęknięcia w tożsamości, ale również ze względu na wyjątkową brutalność i liczbę ofiar. Przypisuje mu się 30 zabójstw, ale szacuje się, że było ich znacznie więcej.
Najbardziej intrygująca u Berlingera jest przyjęta perspektywa – twórca nie skupił się ani na makabrycznych zbrodniach, ani drobiazgowym rekonstruowaniu śledztwa czy procesu. Interesowało go coś zupełnie innego: osobisty punkt widzenia oskarżonego i jego relacje z niczego nieświadomą partnerką. Z tego powodu fabule znacznie bliżej do romansu czy melodramatu, niż kryminału czy thrillera. Innymi słowy: Berlinger skoncentrował się na ofierze mordercy, wobec której nigdy nie użył przemocy fizycznej.
Bo jego bronią w tym wypadku był podstęp i kłamstwo – których używał nie tylko wobec swojej narzeczonej, ale absolutnie wszystkich – całego społeczeństwa. Miał na to szansę, bo z jego procesu uczyniono telewizyjne wydarzenie, transmitowane w prime time’ie. Sąd stał się jego sceną, a rozprawa show – doskonale przez niego wyreżyserowanym. Angażował do niego oszołomione jego urokiem osobistym kobiety, którymi z taką samą namiętnością manipulował, co mordował.
Zawsze przedstawiał siebie jako niewinnego i wplątanego w całą sprawę zupełnie przypadkowo – nawet, gdy wszystkie dowody przeczyły jego słowom. W tej postawie Berlinger odnalazł klucz do opowiedzenia jego historii. Reżyser pomija sprawę dochodzenia, zbierania dowodów – nie ma zamiaru nas przekonywać o winie bohatera, ta jest bowiem dla wszystkich oczywista. Przyjmuje niejako perspektywy Bundy’ego i pokazuje go takim, jakim chciał być widziany – jako ofiarę podstępnych prokuratorów.
Trzeba przyznać, że twórca balansuje na granicy etyki zawodowej reżysera, bo uruchamiając całą maszynerię empatii, zniewala dziwów i każe podzielać perspektywę mordercy, momentami zachęcając by mu współczuć, a nawet kibicować. Manipuluje widzami – ale w dobrej wierze. Nie chodzi o wybielenie Bundy’ego, a raczej o doświadczenie jego okrutnego, podłego, złego zwodniczego czaru, któremu nie uległa jedynie ława przysięgłych. W przyjętej strategii narracyjnej reżyser jest tak konsekwentny, że zaczynamy podważać nie tylko winę Bundy’ego, ale również rzetelność śledztwa i uczciwość rozprawy. W tym tkwi również słabość filmu. Brakuje w nim bowiem ostatecznej zmiany perspektywy, która powinna nastąpić na samym końcu, by jednak rozwiać nasze wątpliwości. W zamian podane zostają jedynie naskórkowe informacje, poszlaki zaświadczające o jego winie, w którą ostatecznie musimy uwierzyć na słowo. Przez to może w nas ostatecznie zakiełkować myśl, że twórcy sami ulegli czarowi Bundy’ego i wcale nie przekreślają możliwości zajścia tragicznej pomyłki wymiaru sprawiedliwości.
Ale cała narracyjna i koncepcyjna konstrukcja niechybnie by runęła, gdyby nie przekonująca rola odtwórcy Bundy’ego, czyli Zacha Efrona. Ten młody aktor znany z nieszczególnie ambitnych przedsięwzięć, w których nie mógł do tej pory pokazać swojego aktorskiego rzemiosła, w końcu dostał rolę – jak widać – na miarę swojego talentu. Nie tylko przypomina swojego bohatera fizycznie, ale również potrafił oddać dualność jego natury. Jego dziecięca twarz jest starannie wygolona i wymuskana, staje się również głównym środkiem wyrazu, areną pojedynku sprzecznych emocji – miłości, radości, przebiegłości, strachu i szaleństwa. Choć pomysłem na tę rolę było przede wszystkim staranne utrzymywanie maski niewinnego, przystojnego młodzieńca, to nieustannie spod niej wyciekają całe potoki maniakalnej psychopatii.
„Podły, okrutny, zły” ma na siebie znakomity pomysł – oryginalną perspektywę, dzięki której historia mordercy została obdarzona dodatkowymi kontekstami, przepoczwarzając się niespodziewanie w opowieść niemal miłosną. Ma również znakomitego odtwórcę głównej roli, świetnie realizującego scenariuszowy plan. Film Berlingera miał więc ogromny potencjał – być może nawet oscarowy. Ale wszystko rozbiło się, niestety, o dość toporną, łopatologiczną, dosadną reżyserię, spłaszczającą tę historię i zamieniającą ją w widowisko dość mdłe i jednowymiarowe. Narracji brakuje dynamizmu i porządku – początek, historia zawiązania znajomości Bundy’ego i narzeczonej – jest niepotrzebnie zbyt rozbudowany – sekwencje rozprawy potraktowano za to dość sprawozdawczo.
Wadą filmu jest więc jego powierzchowność, na której, swoją drogą, tak bardzo skupiał się Bundy. To właśnie w niej twórcy doszukiwali się jego najbardziej podłej zwodniczości, sami jednak nie potrafili się przed nią uchronić.
Komentarze (1)
O! Szkoda, że coś nie poszło, bardzo na ten film czekałem. Ale chętnie zobaczę mimo recenzji, które nie są najlepsze.. No nic, pora nastawić się na to, że Tarantino nie zawiedzie 🙂 pozdrawiam