Syn Jafara Panahiego postanowił już pierwszym filmem udowodnić, że jest kimś znacznie ciekawszym niż tylko potomkiem sławnego ojca. Jego debiutanckie „W drogę!” to porywające, brawurowe kino drogi, które ma w sobie szaleństwo młodości, ale również dojrzałość proponowanej refleksji. Niby kolejny film drogi, ale takiej przejażdżki jeszcze nie przeżyliście!
Rodzina powoli budzi się w samochodzie. Ojciec siedzi na tylnym siedzeniu z nogą w gipsie, na której niczym na pianinie gra jego kilkuletni syn. Starszy syn niespokojnie krząta się wokół samochodu, czym budzi wypoczywającą na przednim fotelu matkę. Gdzie jadą, jaki jest cel ich wędrówki i co sprawia, że wszyscy są podenerwowani? Nie wiadomo, tę zagadkę będziemy rozwikływać sznurek po sznureczku. Ale to nie w powoli zdradzanej tajemnicy tkwi siła tego filmu. Film napędzają bowiem znakomicie rozrysowane relacje rodzinne.
Każdy z bohaterów to intrygujące indywiduum, na czele z niesfornym „gówniakiem”, jak ochrzcili nieustannie wrzeszczącego i biegającego gagatka rodzice. Członkowie rodziny przez cały czas doprowadzają się do szału, jednocześnie bez końca śmiejąc się i przekomarzając. Chciałoby się z nimi przemierzać bezkresny krajobraz Iranu, choć można mieć wątpliwość, czy wytrzymałoby się choć przez 5 minut ten harmider. Na odległość czuć, jak się kochają i wspierają, choć znacznie częściej niż „kocham” mówią do siebie „ty głąbie”. Każde wypowiedziane zdanie to prawdziwy scenariuszowy majstersztyk, który potrafił oddać złożoność łączących bohaterów relacje.
Ta złożoność relacji przełożyła się na kompleksowość przekazywanych emocji, która tkwi w tej opowieści. Oglądając tę prostą historię rodzinną można jednocześnie płakać z żalu i ze śmiechu. Opowieść być może ma drugie dno – polityczne, komentujące irańską codzienność – ale najbardziej porusza na swoim najbardziej powierzchownym poziomie. Ukazana w filmie rodzina jest wręcz archetypiczna: niby się nienawidzi, ale jednocześnie nie potrafi bez siebie żyć.
Komentarze (0)