Recenzja – Nowe Horyzonty – Moje wspaniałe życie

Najnowszy film Łukasza Grzegorzka niesie pocieszenie. Wcale nie dlatego, że życie bohaterki faktycznie jest, jako rzecze tytuł, wspaniałe. Daleko mu do tego. Pocieszenie bierze się z faktu, że właśnie nawet życie trudne, nieuporządkowane, chaotyczne i nieznośne niekiedy, gdy spojrzy się na nie pod pewnym kątem, może się jako wspaniałe jawić. To lekcja, którą powinien odrobić każdy z nas.

„Moje wspaniałe życie” to show jednej aktorki – Agaty Buzek. Jest zmysłowa, zabawna, despotyczna, miła i arogancka w jednym. Jest i babcią, i kochanką jarającą blanty. Wypada wiarygodnie i jako surowa belfrka, i matka-kumpelka. Tylko dzięki niej Jo potrafi nas do żywego przejąć, rozśmieszyć i emocjonalnie rozbroić. Jest rozbita i niespójna, jak całe życie jej bohaterki. I właśnie te wszystkie sprzeczności, składające się na postać z krwi i kości, sprawiają, że „Moje wspaniałe życie” zaiste jest wspaniałe.

Grzegorzek podąża raz obraną ścieżką. Już w „Kamperze” zdefiniował swoje kino. Jest ono słodko-gorzkie, komediodramatyczne i śmieszno-tragiczne. Celnymi żartami rozbraja narastające napięcie, ale tylko po to, by na koniec emocjonalnie nas powalić. Tę sztukę opanował do perfekcji i powtarza ją – wcale nie do znudzenia. Bo „Moje wspaniałe życie” mimo podobieństw do „Kampera” i „Córki trenera” (wink-wink Braciak-Bruchnicka vibe!) to całkowicie nowa opowieść, a przede wszystkim nowe emocje i obserwacje.

Tym razem w środku opowieści stoi mocna jednostka – Jo uczy angielskiego w lokalnym technikum rolniczym, jest żoną dyrektora, matką ucznia i babką uroczego – jak sama mówi – „gówniaka”. Nie zapominajmy, że jest również córką – chorującej na demencję seniorki rodu. To nie przypadek, że opisuję ją poprzez członków rodziny, bo „Moje wspaniałe życie” jest właśnie filmem o rodzinie. O tym, jak bardzo jej nienawidzimy i jak bardzo nie potrafimy bez niej żyć.

Grzegorzek opowiada o tym muzyką, zdjęciami, montażem. Podczas porannego chaosu dziecko ryczy, dorosłe dzieci robią harmider, matka żąda zupy, a mąż ma wszystko w nosie. W środku cyklonu znajduje się ona – Jo, która z coraz mniej stoickim spokojem stara się ogarniać świat. I – o dziwo – udaje się jej to. Chwilę potem poznajemy jej sekret: oprócz robienia kanapek dla synów, niańczenia wnuka i opieki nad matką, potrafi również czerpać radość z tańczenia nago, palenia trawy i baraszkowania z kochankiem. Jo robi wiele, by mimo wszystko kochać swoje życie. I do pewnego momentu idzie jej całkiem nieźle.

To się zmienia, gdy film z obyczajowej komedii zamienia się w… kryminał. No, może nie przesadzajmy, kryminału w tym niewiele, ale zagadka jest. Ktoś bowiem podsyła bohaterce anonimy, groźby i jej prywatne zdjęcia – i lojalnie uprzedza, że „ma przejebane”, a ktoś doskonale zna jej grzechy. Jej starannie zbudowane i pielęgnowane podwójne życie zaczyna się chwiać w posadach.

Grzegorzkowi bardzo daleko do kaznodziei, który by w ten sposób napominał niewierną i odurzoną narkotykami niewiastę. Wręcz przeciwnie – razem z Jo beztrosko tańczy do hitów Maanamu i pali zioło, udowadniając, że życie, by było wspaniałe, musi mieć swoje tajemnice, a człowiek wolność. Ale to również nie jest recepta na szczęście. Jej Grzegorzek – na szczęście! – nie daje. Czy zdradzanie męża jest fajne? Czy palenie trawy jest rozsądne? Czy ignorowanie dzieci jest godne pochwały? A kto to wie? I z jakiej racji ktoś miałby kogokolwiek w tej materii pouczać? – wydaje się mówić Grzegorzek. I trudno mu nie przyznać racji.

Jo kibicujemy bynajmniej nie za kryształową moralność, a za autentyczność. Za to, że nienawidzi swojego życia i będzie go broniła do końca. Grzegorzkowi natomiast kibicujemy za bezbłędne opanowanie sztuki balansowania między dowcipem a powagą. Chyba nikt w polskim kinie nie ma obecnie takiego słuchu do żartobliwych dialogów jak właśnie on. Każda potyczka słowna – a jest ich wiele – skrzy się humorem, ripostami i puentami. Ale słowa to nie wszystko. Kto bowiem wpadłby na obsadzenie w roli amanta brzuchatego Adama Woronowicza, który podkrada żonę eleganckiemu Jackowi Braciakowi? Na dodatek Woronowicza, który gra nauczyciela higieny chowu bydła, który po godzinach dokarmia gołębie na dachu swojego samochodu. Podobnych cymesów jest tu znacznie więcej.

Grzegorzek doszusował do takiego etapu kariery, że zaczyna komentować samego siebie, co obdarza film dodatkowymi smaczkami. Bohaterka grana przez Karolinę Bruchnicką (córkę trenera) podrywa postać Jacka Braciaka (trenera), który kwituje, że mógłby przecież być jej ojcem (ale nie jest – jak przytomnie zauważa dziewczyna). A obdarzenie granego przez Braciaka „rogami” jest niejako zemstą za to, co Marek Bana uczynił niegdyś pewnemu Kamperowi.

Te autocytaty w żaden sposób nie zabijają lekkości tego kina. Lekkości, która bywa nieznośna, jak pewnie każde życie. A Grzegorzek potrafi je celebrować, cieszyć się nim i bezwzględnie obnażać, a do tego jednocześnie po prostu kibicować swoim bohaterom, którzy koślawo i nieudolnie, ale po swojemu, prą do przodu. Czy nie tego właśnie potrzebujemy? Potwierdzenia, że niczyje życie nie jest wspaniałe, by w końcu zauważyć, że to nasze jest nawet całkiem znośne?

Ocena: 7/10