Po utrzymanej w kostiumowym sztafażu melodramacie Sciamma nakręciła bardzo skromny film, w którym wraca do swoich ulubionych tematów – dzieciństwa i relacji najmłodszych z rodzicami. „Mała mama” to perełka, film o odchodzeniu, wielkim smutku i małych radostkach.
Po śmierci babci, Nelly przyjeżdża do rodzinnego domu mamy, by go uprzątnąć. Gdy z niewiadomych przyczyn mama wyjeżdża, dziewczynka spotyka w pobliskim lesie koleżankę. To nie jest zwykła dziewczynka, mieszka w bardzo podobnym domu do tego, w którym nocuje Nelly, a na dodatek ma na imię dokładnie tak samo jak jej mama – Marion. To właśnie ona jest tytułową małą mamą, którą odwiedza jej córka. Nie ma w tym za wiele fantastyki, jest raczej melancholia i okazja, by dwie kobietki lepiej się zrozumiały.
Razem z małą mamą, Nelly spotyka swoją babcię – wciąż w pełni sił i łagodnie uśmiechającą się do niej. To przynosi pocieszenie, bo dziewczynka nie zdążyła pożegnać się z ukochaną babcią przed jej śmiercią. Sciamma nie pozuje na filozofkę czy tanatolożkę. Nie interesuje ją tajemnica śmierci, ani logika następujących pokoleń. Koncentruje się na smutku, który przenika dziewczynki, tak bardzo do siebie podobne, choć nie potrafiące się zrozumieć. Smutek nie tylko bierze się z odchodzenia i pożegnań, on jest jakby immanentny, niewytłumaczalny. I Sciammie bardzo zależy na tym, by z tego kręgu depresyjnej, być może niewyjaśnionej rozpaczy, wyrwać dzieci. Nie udaje jej się, co być może jest najgłębszą tajemnicą życia – warto kochać, być blisko, ale to przywiązanie rodzi ból, który jest nie do zniesienia.
To wcale nie jest film o tym, że lepiej być dzieckiem – ten czas być może daje nieco beztroski, ale również niezrozumienie świata dorosłych, co niesie niepokój, brak poczucia bezpieczeństwa. Każdy czas ma swoje troski, od których nie da się uciec – ani w przeszłość, ani w przyszłość. Życie to spirala smutku, ale mimo to warto po niej kroczyć dla tych drobnych mgnień szczęścia.
Komentarze (0)